Umęczona Rwanda .
Serwis znalezionych frazLinki
- Ashley...
- SPRZEDAM PAKIET PODRÄCZNIKĂW - FIL. POLSKA, ATRAKCYJNA CENA!
- Tragedia GdaĹska .
- PRACA W DOMU DLA STUDENTĂW ELASTYCZNE GODZINY
- WszÄdzie te d.. ..ekhm pupy
- TwĂłrczoĹÄ przeĹomu epok ...
- Payday Loans - jultomten leder
- GrabieĹź dzieĹ sztuki z Polski !
- Sprzedam ksiÄ Ĺźki!!!Tanio :)
- NawrĂłcenie !
- Matematyka + informatyka
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- windykator.xlx.pl
Ashley...
Rwanda: Paul Kagame - dobry tyran
Paul Kagame fot. Reuters - Reuters
Rządząca od prawie 20 lat partia jednogłośnie wygrała wybory parlamentarne w Rwandzie. Parlament zajmie się teraz przedłużeniem panowania prezydentowi Paulowi Kagamemu, jednemu z najlepszych i najokrutniejszych władców Afryki.
Poniedziałkowe wybory zakończyły się triumfem Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, który zdobył trzy czwarte głosów. Prawie wszystkie pozostałe przypadły dwóm niewielkim, tytularnie opozycyjnym partiom, które wchodzą jednak do koalicji rządowej. Do obsadzenia pozostało co prawda jeszcze 27 miejsc zarezerwowanych dla kobiet, młodzieży i kalek, ale przeznaczane dla nich mandaty zawsze przypadają zwolennikom Kagamego.
Podobne wyniki padają od lat we wszystkich rwandyjskich wyborach, a frekwencja niezmiennie sięga blisko 100 proc. W poniedziałek poszło głosować 98,8 proc. uprawnionych, w poprzednich wyborach pięć lat temu – 98,5 proc, a w wyborach prezydenckich w 2010 r. – 97,5 proc. W wyborach parlamentarnych w 2008 r. Front Patriotyczny odniósł podobny triumf co dziś, a w 2010 r. triumfował Kagame, zdobywając 93 proc. głosów.
Odkąd w 1994 r. partyzanci Tutsi z Frontu Patriotycznego przerwali ludobójcze rzezie swoich rodaków i przejęli władzę w Kigali, Rwanda przeistacza się w jednopartyjną dyktaturę. Formalnie istnieje tam tuzin rozmaitych partii, ale ich poczynania paraliżowane są przez władze i wydawaną przez nie sieć przepisów, zakazujących wszystkiego, co mogłoby zostać uznane za podżeganie do etnicznej wrogości i wojny.
Rządzący tłumaczą, że w ten sposób chcą zapobiec powtórce ludobójczej zbrodni z 1994 r., kiedy z rąk bojówek rządzących wówczas Hutu zginęło prawie milion Tutsich, a także tych Hutu, którzy sprzeciwiali się pogromom lub nie chcieli w nich brać udziału. Opozycja twierdzi jednak, że Tutsi, którzy w 1994 r. przejęli władzę, wykorzystują ludobójstwo jako parawan, by utrzymać się za wszelką cenę u rządów.
Kagame zarządził, by w Rwandzie nie używać pojęć określających przynależność etniczną, co ma posłużyć zakopaniu przepaści między Tutsi i Hutu. Jego przeciwnicy uważają zaś, że zabraniając używania pojęć Tutsi i Hutu, Kagame chce w istocie ukryć fakt, że Tutsi, stanowiący co najwyżej piątą część 11-milionowej ludności kraju, zagarnęli całą władzę i gospodarkę dla siebie.
Dyktatorskie zapędy zarzucają 56-letniemu Kagamemu nawet jego dawni towarzysze broni, którzy pokłóciwszy się z nim, uciekli za granicę, by uniknąć jego gniewu i zemsty. Ale nawet na wygnaniu nie są bezpieczni. Dawny generał Faustin Kayumba Nyamwasa, który uciekł w 2010 r. do Republiki Południowej Afryki, został postrzelony w Johannesburgu przez zamachowca, a w zeszłym miesiącu inny dysydent Innocent Kalisa przepadł bez wieści w ugandyjskiej Kampali. Gniewu Kagamego i jego tajnej policji boją też dziennikarze z Kigali, których nieszczęśliwe wypadki, pobicia i pogróżki spotykają po każdej krytycznej wobec władz publikacji.
Kagame zaprzecza, by był tyranem. Ten były partyzancki komendant Tutsich panuje od 1994 r. – najpierw jako wiceprezydent i minister obrony, a od 2000 r., gdy skończył z grą pozorów, jako prezydent.
Pod jego rządami Rwanda z kraju biedy i ludobójczych mordów przemieniła się w jeden z najlepiej funkcjonujących krajów Afryki. Kagame bezlitośnie stłumił przestępczość, wyplenił korupcję, pobudował drogi i szkoły, kazał zamiatać ulice i zbierać śmieci. Rwanda jest jedynym w Afryce krajem, w którym mandat grozi za rozrzucanie plastikowych toreb. Obawiając się przeludnienia, Kagame przekonuje Rwandyjczyków, by poddawali się wazektomii. Sprawna administracja, nowoczesna telekomunikacja, życzliwość dla biznesu, porządek i bezpieczeństwo sprawiły, że Rwanda stała się ulubienicą zagranicznych inwestorów i od kilku lat należy do najszybciej rozwijających się gospodarek w całej Afryce.
Także Kagame stał się faworytem Zachodu, który zachwycając się skutecznością Rwandyjczyka, wybacza mu metody sprawowania rządów, a nawet to, że od dwudziestu lat najeżdża zbrojnie na sąsiednią Demokratyczną Republikę Konga, by z jej dwóch wschodnich prowincji Kiwu uczynić surowcowe zagłębie dla przeludnionej Rwandy, a także strefę buforową strzegącą jego kraj przed partyzantką żądnych odwetu Hutu.
Kagame zaś zręcznie gra na poczuciu winy Zachodu, który w 1994 r. nie kiwnął palcem, by ocalić Rwandę przed ludobójstwem. Ówczesny prezydent USA Bill Clinton, który opierał się przed nazwaniem rwandyjskich mordów ludobójstwem, dziś należy do najbardziej entuzjastycznych i bezkrytycznych zwolenników Kagamego.
Druga i ostatnia przewidziana konstytucją kadencja Kagame kończy się w 2017 r., ale już dziś przychylne mu gazety piszą, że należałoby raczej poprawić konstytucję niż przymuszać prezydenta do emerytury. Zajmie się tym jednomyślny parlament. Zachód, który surowo potępia podobne praktyki w innych krajach Afryki, dla Rwandy zrobi zapewne wyjątek.
....
Kagame jest jednym z tych bandziorow ktorych czeka Trybunal Karny .99999 poparcia ... Zalosne sowieckie metody ...
Rwanda 20 lat po wojnie - konferencja w Warszawie
"Duch Święty po huraganie wojny. Misje w Rwandzie dzisiaj” - to temat konferencji naukowej, która odbyła się na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Na temat działalności misyjnej i zaangażowania Polski w Rwandzie po 1994 r. dyskutowali naukowcy, misjonarze oraz przedstawiciele władz i organizacji międzynarodowych.
Jednym z głównych gości sympozjum był wieloletni misjonarz i wizytator apostolski w Rwandzie, a obecnie ordynariusz diecezji warszawsko-praskiej abp Henryk Hoser SAC. W swoim wystąpieniu zwrócił uwagę, że wojnę, która ogarnęła Rwandę w 1994 r. należy rozpatrywać w trzech aspektach: lokalnym, regionalnym i międzynarodowym.
Zdaniem abp Hosera obok napięć społecznych były także interesy regionalne państw sąsiednich oraz rozdawanie nowych kart neokolanialnych po rozpadzie ZSRR.
- Nie jest przypadkiem, że to Amerykanie wycofali asystencję ONZ w czasie trwania tej rzezi. Sprzeciwili się oni wówczas zmianie paragrafu, który pozwoliłby na przekształcenie misji pokojowej na misję obrony ludności cywilnej, zwłaszcza że kontyngent liczył wówczas 3 tys. żołnierzy. Po wycofaniu oddziałów na miejscu pozostało zaledwie 300 z czego większość to byli mieszkańcy Bangladeszu - przypomniał abp Hoser.
Odwołując się do zarzutów stawianych Kościołowi katolickiemu, że ludobójstwo w Rwandzie jest świadectwem pewnej klęski jego działalności duszpasterskiej, abp Hoser przypomniał, że obecność misjonarzy w tym kraju sięga zaledwie 100 lat. - To jest stosunkowo bardzo krótki czas aby przeformatować duszę człowieka tak, aby mógł on przyjąć wiarę i ją realizować - wskazywał prelegent.
Historia wojen europejskich jest przykładem, iż nawrócenie na chrześcijaństwo nie chroni nas przed wojnami - mówił abp Hoser dodając, że ludobójstw dokonywano także w Europie a więc na kontynencie chrystianizowanym od dwóch tysięcy lat. - Mechanizm działania i uwarunkowania społeczno-polityczne jakie wpłynęły na ludobójstwo w Rwandzie są analogiczne jak w przypadku Rzezi Galicyjskiej, czy tego co się stało na Bałkanach. Trzecia analogia dotyczy sytuacja na Ukrainie, która jest dziś tykającą bombą - stwierdził abp Hoser.
Przypomniał, że przed wojną w w Rwandzie we wszystkich diecezjach organizowano sesje przeciwko przemocy, pisano i rozpowszechniano listy pasterskie. Podejmowano też próby organizowania wspólnych spotkań młodzieży z kraju i z diaspory, która żyła w Ugandzie. - Z perspektywy czasu można jednak stwierdzić, że było to przekonywanie już przekonanych - zauważył bp warszawsko-praski.
W trakcie samej wojny w Rwandzie Kościół katolicki podzielił los całej ludności - podkreślił abp Hoser. - Nie uzyskał nic innego poza zniszczeniem i śmiercią, zginęło stu kilku dziesięciu kapłanów i podobna liczba sióstr, wielu znalazła się na wygnaniu - dodał.
Zdaniem prelegenta powrót do normalności i autentyczne pojednanie w Rwandzie to proces długotrwały. - Sprawa jest stosunkowo świeża i wiele spraw jest jeszcze nie rozwiązanych stąd ważne jest między innymi rozeznanie krzywd oraz stworzenie odpowiednich struktur państwowych. Nie zapominajmy, że finał tego konfliktu miał charakter wojskowy a nie polityczny - przypomniał abp Hoser.
Wyraził także optymizm co do przyszłości Kościoła w Rwandzie. - Możemy obserwować tam ogromne odrodzenie wiary. To jest dziś Kościół który wziął swoje sprawy w swoje ręce. Widzimy dużą aktywizację wiernych świeckich. Tworzą się duże sanktuaria będące silnymi ośrodki formacji duchowej - wyliczał abp Hoser.
Sytuacja rwandyjskiego Kościoła katolickiego po ludobójstwie stała się niezwykle trudna - przyznał z kolei ks. Stanisław Sawicki SAC zaznaczając że Kościół ten był upokarzany podczas gdy w sposób uprzywilejowany traktowano muzułmanów i sekty. - Przyniosło to jednak ogromne oczyszczenie Kościoła co z perspektywy dwudziestu lat wydaje się potrzebne - mówił pallotyn przypominając historię misji prowadzonych przez Kościół w Rwandzie.
- Nasza misja nie jest jednak zakończona. Priorytetem naszego zaangażowania pozostaje pomoc pojednaniu i leczeniu ran - podsumował ks. Sawicki.
Organizatorem konferencji był Katedra Misjologii Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego oraz Pallotyńska Fundacja Misyjna Salvatti.pl
Rwanda liczy ok. 10 milionów obywateli. Ok. 90 proc. stanowią Hutu, lud z grupy Bantu trudniący się rolnictwem. Tutsi natomiast, plemię pasterzy pochodzenia kuszyckiego, stanowią mniejszość. To oni jednak w tradycyjnej strukturze społecznej rządzili krajem.
Pierwsze walki etniczne rozpoczęły się tuż po uzyskaniu przez Rwandę niepodległości w 1962 r. Władzę przejęli Hutu i Tutsi musieli masowo emigrować do krajów ościennych – głównie Burundi i Ugandy. W 1990 wybuchła wojna domowa zapoczątkowana atakiem partyzantów z emigracyjnego ugrupowania Tutsi w Ugandzie – Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego (RPF).
W 1993 r. prezydent Juvénal Habyarimana zawarł pod egidą ONZ porozumienie pokojowe z partyzantami. Przewidywało ono utworzenie wspólnego rządu tymczasowego i zagwarantowanie uchodźcom z Ugandy bezpiecznego powrotu. Tymczasem 6 kwietnia 1994 r. Habyarimana zginął w katastrofie lotniczej. O śmierć tę zostali oskarżeni Tutsi. W ciągu około 100 dni od 6 kwietnia do lipca bojówki Hutu zamordowały – jak podają różne źródła – od 800 tys. do miliona Tutsi, a także członków własnego plemienia sprzeciwiających się wojnie. Ludobójstwo to odbyło się przy całkowitej bierności stacjonujących w Rwandzie wojsk ONZ.
W wyniku walk Tutsi pod dowództwem Paula Kagame przejęli władzę. Obawiając się ich odwetu z kraju uciekły ok. 2 miliony Hutu. Walki między oboma plemionami przeniosły się do krajów sąsiednich – Burundi i Demokratycznej Republiki Konga. W celu ochrony ludności cywilnej w Rwandzie interweniowały siły francuskie od czerwca do lipca 1994 r. i wojska ONZ, które pozostały w tym kraju do 1996 r.
Według obserwatorów ONZ, wojska rządowe dokonały w drugiej połowie 1994 r. masowych mordów na Hutu w obozach dla uchodźców. Nie znane są też liczby zmarłych Hutu w obozach w Kongu i Burundi z powodu głodu i chorób.
Do czasu ludobójstwa Rwanda była najbardziej katolickim krajem w Afryce. Prawdą jest jednak, że wielu lokalnych księży czynnie brało udział w mordach na Tutsi. Znany jest przykład Athanasego Seromby, którego Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy skazał w marcu br. na dożywocie. Seromba uznany został winnym śmierci 1,5 tys. uciekinierów, którzy schronili się w jego kościele.
....
Tak w Europie Kościół TO DOPIERO poniosl kleske ! 1900 lat po roxpoczeciu ewangelizacji . Co tam Rwanda tam od 100 lat dopiero ... To sa mentalnie poganie ... OCZYWISCIE BZDURA ! JAKA KLESKE ? KOŚCIÓŁ JEST DOBROWOLNY ! KAZDY MOZE ODRZUCIC ! TO NIE PRZYMUS A SKORO ODRZUCAJA TO WCHODZI SZATAN ! Skutek zawsze ten sam .
BIBLIA MOWI JASNO !
Jesli wyrzuci sie szatana z czlowieka poprzez chrzest np. pogan to gdy pozniej poganin odrzuca Boga szatan wraca z innymi i jest gorszy ten czlowiek niz poprzednio !!! TAK TACY GOSCIE CO ODRZUCILI BOGA PO TYM JAK ZOSTALI CHRZESCIJANAMI SA JESZCZE GORSI !
Nawrot choroby jest gorszy do leczenia niz za pierwszym razem ! Nawrot narkomanii itp . TO SAMO ! TAKA JEST NATURA SWIATA DUCHOWEGO TEZ I NIECH KAZDY TO ZAPAMIETA !
Francja wycofała się z obchodów 20. rocznicy ludobójstwa w Rwandzie
Rząd francuski postanowił wycofać się z obchodów 20. rocznicy masakry w Rwandzie
Rząd Francji ogłosił, że nie zamierza uczestniczyć w rozpoczynających się dzisiaj obchodach 20. rocznicy ludobójstwa w Rwandzie. Decyzja zapadła po wypowiedzi rwandyjskiego prezydenta, który oskarżył Paryż o współodpowiedzialność za tę masakrę.
W wywiadzie udzielonym francuskojęzycznemu tygodnikowi "Jeune Afrique" Paul Kagame potępił Belgię i Francję za "bezpośrednią rolę, jaką odegrały w politycznym przygotowaniu ludobójstwa" oraz ocenił, że Francja "nie uczyniła dość, aby ratować życie ludzi podczas masakry". Rozmowa została opublikowana wczoraj.
Do 1962 r. Rwanda była belgijską kolonią.
W reakcji na wypowiedź Kagame rząd francuski postanowił wycofać się z obchodów 20. rocznicy tragicznych wydarzeń z 1994 r. MSZ w Paryżu oświadczyło, że słowa rwandyjskiego prezydenta szkodzą wysiłkom zmierzającym do pojednania między obu krajami; resort poinformował też, że swój udział w uroczystościach odwołała minister sprawiedliwości Christiane Taubira.
Podczas trwających cztery miesiące masakr, zapoczątkowanych zabójstwem w kwietniu 1994 r. ówczesnego prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimany z plemienia Hutu, zginęło ponad 800 tys. ludzi, przeważnie ze stanowiącego mniejszość plemienia Tutsi. Hutu szukali na nich zemsty, oskarżając ich odpowiedzialnością za śmierć prezydenta. Ujawniły się też zadawnione waśnie etniczne.
Zdaniem władz Rwandy i części krytyków, także Francuzów, rząd ówczesnego prezydenta Francji Francois Mitteranda udzielał w 1994 r. zbytniego poparcia zdominowanemu przez Hutu rządowi Rwandy. Wielu członków tego rządu, w tym odpowiedzialni za masakry, znalazło we Francji bezpieczne schronienie i żyło tam spokojnie przez lata.
Rząd francuski przyznał w przeszłości, że w sprawie Rwandy popełnił poważne błędy, niezmiennie odrzuca jednak ponawiane przez Paula Kagame oskarżenia o współodpowiedzialność za tamte wydarzenia.
W 2008 r. powołana w Rwandzie komisja orzekła, że Francja wiedziała o przygotowaniach czynionych przez Hutu przed ludobójstwem oraz pomagała szkolić bojówki Hutu, które później uczestniczyły w masakrach.
Paryż twierdzi też, że francuskie wojska pomagały ochraniać ludność cywilną w ramach interwencji ONZ, jednak zdaniem Kagame francuskie oddziały w rzeczywistości ochraniały dopuszczające się zbrodni bojówki.
Zgrzyt w stosunkach Francja-Rwanda powstał po okresie odprężenia w ostatnich latach - w 2011 r. Kagame złożył nawet oficjalną wizytę w Paryżu, a Francja powołała jednostkę dochodzeniową ws. rwandyjskiej masakry.
W marcu sąd francuski skazał byłego agenta rwandyjskiego wywiadu Pascala Simbikangwę na 25 lat więzienia za rolę w ludobójstwie; to pierwszy tego rodzaju wyrok we Francji.
>>>
Widzicie ze Francja tez ma na sumieniu ... JAK KAZDE IMPERIUM ! Tylko Polska jest czysta ! OTO CO ZNACZY KRAJ MARYI !
Ludobójstwo w Rwandzie to nie był nagły wybuch nienawiści, ale starannie zaplanowana zbrodnia
Dokonane 20 lat temu ludobójstwo w Rwandzie było czymś więcej niż nagłym wybuchem plemiennej nienawiści. Niewiele było w nim "spontaniczności", dużo za to kalkulacji, starannego przygotowania i cynizmu. Również ze strony jednej z europejskich potęg, która przez lata chroniła m.in. demoniczną prezydentową Rwandy - jedną z głównych planistek ludobójstwa.
Lot nie trwał długo. Dar es Salaam i Kigali w linii prostej dzieli niecałe 1300 km. Falcon 50 wyruszył z Tanzanii po godz. 18.00, o 20.20 krążył już nad rwandyjską stolicą. Francuscy piloci czynili ostatnie przygotowania do lądowania.
Pierwsza rakieta uderzyła w lewe skrzydło. Druga trafiła w kadłub.
Wszyscy pasażerowie - w tym rwandyjski prezydent Juvenal Habyarimana i jego odpowiednik z Burundi - zginęli, nim szczątki maszyny wbiły się w ziemię w pobliżu lotniska.
Nazajutrz, 7 kwietnia 1994 roku, cały kraj spływał już krwią. Topił się w niej przez 100 dni.
W pierwszej fazie masakr dokonywali żołnierze i bojówkarze pochodzący ze stanowiącej 85 proc. rwandyjskiej populacji grupy etnicznej Habyarimany - Hutu. Wkrótce do pogromów przyłączyli się także ich cywilni pobratymcy. Ofiarami padali przede wszystkim członkowie plemienia Tutsich, ale także ci spośród Hutu, którzy próbowali sprzeciwić się okrucieństwom lub nie wykazali wystarczającego entuzjazmu w obliczu morderstw.
Milion ofiar
Do połowy lipca, gdy większość kraju znalazła się pod kontrolą kierowanego przez Tutsich Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego (RPF), życie straciło około miliona osób. Żadnego ludobójstwa w historii XX wieku, wyjątkowo przecież brutalnej, nie dokonano w takim tempie. Żadnego nie przeprowadzano też w tak dużym stopniu przy użyciu broni białej - zwłaszcza maczet - i współudziale zwykłych ludzi.
Gdy w Rwandzie rozpoczęły się masakry, opinia publiczna nie poświęciła im większej uwagi. Gazety rozpisywały się na zupełnie inne tematy: Kurt Cobain dopiero co strzelił sobie w głowę, USA czekało na piłkarski mundial, a w Bośni trzy białe narody wybijały się w skomplikowanym i ważnym dla zachodniego świata konflikcie. Skrajnie ubogie państewko z samego serca Czarnej Afryki nie miało szans przebić się na pierwsze strony.
Krótkie telewizyjne wiadomości i zdawkowe relacje przedstawiały rwandyjską tragedię dokładnie tak, jak prezentowano większość afrykańskich wojen: jako nagły wybuch plemiennej nienawiści, efekt zabójczej mieszanki zacofania, biedy i barbarzyństwa. Ludobójstwo, po prostu, się zdarzyło. Tak już ten kontynent ma.
Na głębszą analizę, czy chociaż refleksję, nie było czasu ani miejsca. W mediach nie pracowało zresztą zbyt wielu ekspertów od Afryki Centralnej.
Dwadzieścia lat później Rwanda nie jest już tak nieznanym tematem. Analitycy i reporterzy napisali o niej wiele książek, niektóre naprawdę wybitne. Dokumentaliści utrwalili na taśmach setki, jeśli nie tysiące świadectw. Do masowej świadomości Kraj Tysiąca Wzgórz trafił natomiast dzięki filmom, przede wszystkim obsypanym nagrodami "Hotelowi Rwanda".
Przy okrągłej rocznicy ludobójstwa, Kigali na moment powróci do mass mediów. Dzienniki pokażą przebitki z masakr, spikerzy przypomną podstawowe dane, gdzieniegdzie obejrzymy ponownie Dona Cheadle'a wcielającego się w bohaterskiego Paula Rusesabaginę. W informacyjnym pędzie odpowiedzią na pytania o źródło tej tragedii znowu będą jednak frazesy o odwiecznej wrogości między Hutu a Tutsi, która skłoniła zwykłych ludzi, by w obliczu zabójstwa prezydenta chwycić za broń.
Z szacunku dla pamięci ofiar nie można zapomnieć, że ludobójstwo w Rwandzie było czymś znacznie więcej. Niewiele było w nim "spontaniczności", dużo za to kalkulacji, starannego przygotowania i cynizmu. Również ze strony jednej z europejskich potęg.
Zabójcza nauka
Zamknięta pośrodku afrykańskiego kontynentu, uwięziona między jeziorami i wzgórzami Rwanda należała do najbardziej odizolowanych krain świata. Pierwszy Europejczyk postawił tam stopę dopiero pod koniec XIX wieku. Kolejni przyszli niedługo potem. Nim stulecie dobiegło końca, Rwanda stała się częścią kolonialnego imperium Niemiec. Po 1918 roku przeszła w ręce Belgii.
Belgowie, rzecz jasna, nie należeli do mocarzy. Posiadając ograniczone środki, europejski maluch zarządzał swymi zamorskimi włościami (oprócz Rwandy było to Kongo i Burundi) wykorzystując przymus i antyczną zasadę divide et impera. Dla obserwujących świat z Brukseli polityków nie było to niczym nowym - ich kraj sam zmagał się z poważnymi rozłamami na tle etnicznym. W Rwandzie podziały były gotowe. Wystarczyło je tylko odpowiednio rozdmuchać.
Wedle badań XIX-wiecznych antropologów, rwandyjskie społeczeństwo składało się z trzech ludów: panujących pasterzy Tutsi, zdecydowanie najliczniejszych rolników Hutu i mających marginalne znaczenie pigmejów myśliwych Twa. Chociaż dostępne dziś dowody wskazują, że rozdział na Hutu i Tutsich miał związek raczej ze statusem społecznym niż pochodzeniem etnicznym, ówcześni naukowcy - ogarnięci obsesją na punkcie cech rasowych - nadali mu wybitnie plemienny charakter. Autorytatywnie przypisali też obu grupom odmienne cechy: Tutsi mieli być władczy, szlachetni i inteligentni, a do tego wysocy, szczupli i stosunkowo jaśni. Hutu zostali opisani jako ich przeciwieństwo: niscy, krępi i ciemni - tak pod względem skóry, jak i intelektu.
Kierując się tymi wskazówkami, Belgowie wzmocnili dominację Tutsich, którzy stali się ich głosem i batem w kolonii. Wprowadzone w 1933 roku karty identyfikacyjne na zawsze przypisywały Rwandyjczyków do poszczególnych grup. Nie było od nich odwołania. Słowo "Hutu" w dowodzie oznaczało, że należy się do niższej kategorii. A należało do niej 85 proc. populacji.
Zemsta
Lata 50. przyniosły dramatyczne zmiany. Budzący się w Afryce nacjonalizm nie ominął i Rwandy. Lokalne elity coraz odważniej domagały się swobody. Rozczarowani taką niewdzięcznością, kolonizatorzy odwrócili się od Tutsich. Pozwoliło to na dojście do władzy radykalnym Hutu, którzy wzywali do odwetu za lata upokorzeń. W 1959 roku doszło do pierwszych pogromów. Kolejne nastąpiły krótko po ogłoszeniu suwerenności - w 1963 roku. Następne - dekadę później. Za każdym razem ginęło kilkadziesiąt kilkadziesiąt tysięcy osób, a łącznie około 700 tysięcy Tutsich uciekło do sąsiednich krajów.
Niepodległa Rwanda była krajem całkowicie zdominowanym przez Hutu. Gdy w 1973 roku minister obrony generał Juvenal Habyarimana dokonał zamachu stanu, stała się też jednopartyjnym państwem totalitarnym. Wszyscy obywatele musieli zapisać się do Narodowego Ruchu Rewolucyjnego na rzecz Rozwoju (MRND), a cenzura i inwigilacja były wszechobecne - przynajmniej na tyle, na ile pozwalał niski poziom rozwoju technologicznego.
W kwestii etnicznej obowiązywał system bliźniaczo podobny do południowoafrykańskiego apartheidu. Tutsi nie mieli prawie żadnych przedstawicieli w rządzie, a miejsca w dobrych liceach i na uniwersytetach oraz państwowe stanowiska były dla nich zamknięte. W szkołach uczniowie spotykali się z dyskryminacją tak ze strony rówieśników, jak i nauczycieli. Na lekcjach przedstawiano historię kraju, która nie pozostawiała wątpliwości co do tego, kogo należy winić za wszystkie problemy.
Regularnie na sytuację mniejszości dramatyczny wpływ miały wydarzenia z sąsiedniego Burundi. W przeciwieństwie do swych rwandyjskich krewniaków, burundyjscy Tutsi nie dali sobie wyrwać władzy pod koniec lat 50. W kolejnych dekadach wprowadzili bardzo brutalne rządy, których ofiarą padały tysiące Hutu. Dla Tutsich z Rwandy każda masakra dokonana za południową granicą oznaczała kłopoty.
Francuski wspólnik
Tymczasem w okolicznych państwach dorastało kolejne pokolenie uciekinierów. Najwięcej było ich w Ugandzie. Chcąc wyszkolić się w wojennym rzemiośle, mieszkający tam Rwandyjczycy masowo wstępowali do rebelianckich armii. Najpierw przyczynili się do obalenia okrytego ponura sławą Idiego Amina w 1979 roku, a następnie u boku Yoweriego Museveniego, późniejszego prezydenta Ugandy, pokonali siepaczy Miliona Obote.
Korzystając z pomocy nowego władcy Ugandy, w 1987 roku imigranci założyli Rwandyjski Front Patriotyczny (RPF). Jego cel był jasny: walka o prawo do powrotu wypędzonych na ojczyste ziemie i podziału władzy z Hutu. Gdy rząd Habyarimany ostatecznie odrzucił te postulaty, 1 października 1990 roku Front przekroczył północną granicę kraju.
Zdyscyplinowani i dobrze dowodzeni partyzanci szybko zaczęli odpychać liczące zaledwie trzy tysiące żołnierzy Rwandyjskie Siły Zbrojne (RAF). Obawiając się porażki, Habyarimana zwrócił się o pomoc wojskową do Francji. Aby udramatycznić swe położenie, nakazał zainscenizować atak rzekomych partyzantów niedaleko francuskiej ambasady w Kigali. Chociaż powstańcy byli jeszcze wtedy daleko od rwandyjskiej stolicy, w Paryżu zapaliła się czerwona lampka.
Wielu francuskich polityków, wliczając prezydenta Francoisa Mitterranda i jego syna Jeana-Christopha, miało bardzo osobiste kontakty z Juvenalem Habyarimaną. Wychowani w Ugandzie i mówiący po angielsku Tutsi z RPF byli też postrzegani w Paryżu jako zagrożenie dla mocarstwowych interesów Francji nie tylko w Rwandzie, ale i całej Afryce - porzucając jednego sojusznika, naród Napoleona mógłby stracić wiarygodność w oczach innych przywódców tzw. Francafrique.
Chcąc tego uniknąć, Francuzi błyskawicznie wysłali do Kigali kilkuset doskonale uzbrojonych spadochroniarzy. Chociaż oficjalnym celem operacji "Noroit" (Północny Wiatr) była ochrona ekspatriantów, już wkrótce to francuskie helikoptery Gazelle zatrzymały postępy rebeliantów.
W ciągu następnych dwóch lat siły zbrojne Rwandy - doszkalane i de facto dowodzone przez francuskich oficerów - urosły do 20 tysięcy piechurów. Kraj stał się trzecim największym importerem broni w Afryce Subsaharyjskiej, a budżet obronny pochłaniał 70 proc. wszystkich wydatków. Znad Sekwany sprowadzano nowoczesne maszyny (Francuzi powiedzieli "nie" dopiero przy prośbie o samoloty myśliwsko-bombowe Jaguar), z Egiptu karabiny, a z Chin - maczety.
"Ludzie dzierżący maczety w Rwandzie działali w środowisku, w którym dobrze uzbrojony ruch (połączenie armii i bojówek) zapewniał konieczną ochronę i doping zabójcom. Gdyby to środowisko było inne, gdyby wojsko i milicjanci nie byli tak dobrze uzbrojeni, efektem mógłby być brutalny konflikt, ale nie ludobójstwo" - podsumowywało w swoim raporcie Human Rights Watch.
Demoniczna prezydentowa
Widocznym przygotowaniom do walki z RPF towarzyszyły także potajemne knowania bardzo wpływowej grupy radykałów zgromadzonych wokół rodziny żony prezydenta, Agathe Habyarimany (po śmierci męża ucieknie z dziećmi do Francji, gdzie żyje na wolności do dzisiaj). Akazu ("Mały Dom"), jak ich nazywano, postanowili wygrać wojnę w inny sposób: mordując wszystkich Tutsich poza frontem. Przygotowania rozpoczęli tuż po pierwszym ataku partyzantów.
W grudniu 1990 w sponsorowanej przez Akazu gazecie "Kangura" ukazało się tzw. 10 Przykazań Hutu. Mówiły one o tym, że każdy, kto poślubi, zaprzyjaźni się lub będzie prowadził interesy z Tutsi powinien zostać uznany za zdrajcę. Na okładce wypełnionego propagandą numeru widniało z kolei zdjęcie Francoisa Mitterranda z dopiskiem "Prawdziwy przyjaciel Rwandy". W rządowym radiu o Tutsich nie mówiono inaczej niż "karaluchy", a założona - również przez spiskowców - nieco później prywatna rozgłośnia RTMLC wzniosła mowę nienawiści na jeszcze wyższy poziom.
W tym samym czasie oficerowie skupieni wokół Akazu zaczęli formować złożone z młodych przestępców bojówki Interahamwe ("ci, którzy uderzają razem"). Zdegenerowani, wiecznie pijani bandyci przechodzili regularne szkolenie ideologiczne z zakresu "Władzy Hutu". Po 6 kwietnia 1994 roku to oni byli jednym z głównych motorów napędowych masakr.
Akazu przygotowywali listy Tutsich oraz niepopierających ludobójczych planów Hutu (w czasie rzezi spikerzy RTMLC podawali te nazwiska na antenie). Przyszło to im bez większych problemów - w malutkim kraju z ogromnym zaludnieniem każdy znał każdego, więc ukrycie swojej przynależności etnicznej czy poglądów było wyjątkowo trudne.
Umiarkowani oficerowie stopniowo znikali z armii, a na ich miejsce wstawiano posłusznych radykałów. Wszystko przebiegało sprawnie, bo czołową postacią Akazu był pułkownik Theoneste Bagosora - dyrektor gabinetu w ministerstwie obrony i jeden z najpotężniejszych wojskowych w Rwandzie. Po śmierci Habyarimany to właśnie on stanął na czele komitetu kryzysowego, którzy przejął władzę w państwie i zarządzał eksterminacją Tutsich.
Wielu badaczy twierdzi zresztą, że rwandyjski prezydent również padł ofiarą wewnętrznych czystek - Akazu mieli mu za złe, że uległ wojskowej presji RPF oraz naciskom społeczności międzynarodowej i zgodził się na podpisanie w sierpniu 1993 roku Porozumienia w Aruszy, które tworzyło podwaliny dla podziału władzy. A władzą ekstremiści Hutu dzielić się nie mieli zamiaru.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
....
Tak to bylo ,,nowoczesne" ludobojstwo nie szal dzikich z maczetami . Mowa nienawisci w mediach i zaplanowane wykonanie .
Wyznanie zabójcy z Rwandy: byłem jak zwierzę
"Aby samemu przeżyć, musiałem wykonać rozkaz"
20 lat temu zestrzelono samolot z prezydentem Rwandy na pokładzie. Ta katastrofa dała początek jednemu z najtragiczniejszych wydarzeń w historii świata - w ciągu około 100 dni w walkach między plemionami Tutsi a Hutu mogło zginąć nawet milion ludzi. Reuters publikuje wywiad z mieszkańcem Rwandy, który w 1994 roku brał udział w masakrze.
Fryderyk Kazibwemo, z plemiona Hutu, miał 25 lat, kiedy w 1994 roku zaczął zabijać Tutsi. Uśmiercił 9 osób.
- Nie byłem normalny. Czułem, że są we mnie dwie osoby. Jedna część mnie chciała uratować dziecko z plemienia Tutsi, druga mówiła – zabij - podkreśla w rozmowie z Reutersem.
– 7 kwietnia 1994 roku rozbił się samolot prezydencki. Powiedziano nam, że Tutsi zabili prezydenta Rwandy, Juvénala Habyarimana pochodzącego z plemienia Hutu. Atak ten został odczytany jako jednoznaczny sygnał rozpoczynający masakrę - opowiada.
– Kazano nam, osobom z Hutu, wziąć wszystko i zabijać – mówi Rwandyjczyk.
Bojówki Hutu rozpoczęły łapanie i mordowanie każdego napotkanego Tutsi. – To nie było zaskoczenie. Hutu do ataku szykowało się od pewnego czasu. Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment – powiedział Kazibwemo dla Reutersa.
Jak zaznacza zabójca z Rwandy "wszystko zostało zaplanowane i zorganizowane przez rząd, ponieważ sprawcy masakry, w której podczas stu dni walki zamordowano ponad 1 milion osób, nigdy nie zostali ukarani".
– 10 kwietnia żołnierze przywieźli na granicę Burundi niewolników Tutsi. Kazano nam ich zabić. Ja się tylko przyglądałem, nie brałem udziału w tej egzekucji – opowiada Fryderyk Kazibwemo.
– Tego samego dnia, kobieta z Tutsi wraz z czwórką swoich dzieci ukryła się w moim domu. Potem zaczęli przychodzić inni przerażeni z zaatakowanego plemienia. Rządzący dowiedzieli się o moim tajnym działaniu. Zapytali: "dlaczego ukrywasz Tutsi, miałeś ich zabijać? ".
– Aby samemu przeżyć, musiałem wykonać rozkaz. Jedna z ukrywających się kobiet powiedziała: "nawet jeśli umrę, proszę, błagam, niech moje dziecko, Aline, przetrwa". 9-letnią dziewczynkę ukryłem w koszu na zboże. Bałem się, ale zrobiłem to, bo byli moimi najbliższymi sąsiadami.
– Z czasem sam zacząłem zabijać. Nie do końca czułem, że robię coś złego. Przecież władza mówiła, że należy doprowadzić do całkowitej eksterminacji Tutsi.
– Co rano, moja 80-osobowa grupa omawiała plan działania, kogo i jak zabić. Raz na naszym celowniku pojawiła się matka z siedmiorgiem dzieci ukrytych w krzakach. Zabiliśmy ich maczetami i włóczniami. Prosili o łaskę, ale rozkaz to rozkaz. Nie miałem wyboru – mówi Fryderyk.
– Po zabiciu nie czułem nic. Byłem jak zwierzę, żądne mięsa i krwi. Wszystko zmieniało się po przyjściu do domu, gdy przypominałem sobie, jak z ludźmi, których przed chwilą pozbawiłem życia, miło spędzałem czas przy wspólnych posiłkach, rozmowach. Wówczas czułem się chory.
– Wydawało mi się, że są dwa Fryderyki – dobry i zły. – To nie było normalne.
– 1 maja 1994 roku Rwandyjski Front Patriotyczny przystąpił do kontrataku. Ostatecznie w lipcu doprowadził do zniszczenia sił Hutu i obalenia dotychczasowego rządu. Hutu, w tym i ja zaczęliśmy uciekać przez granice do Burundi, Tanzanii, Ugandy i Zairu, do utworzonych tam obozów dla uchodźców. Wraz z rodziną znalazłem się we francuskim obozie w południowej Rwandzie.
– W marcu 1995 roku aresztowano mnie i skazano. Po ośmiu latach, prezydent Paul Kagame ogłosił amnestię dla zbrodniarzy wojennych, którzy przyznają się do postawionych im zarzutów. Zrobiłem to i dostałem karę siedmiu lat więzienia – w celi spędziłem już osiem lat, więc mogłem wyjść na wolność, ale z pamięci nigdy nie wymarzę krwawych obrazów, których jestem współautorem – oznajmił Fryderyk Kazibwemo.
Fryderyk ma żonę, dwójkę dzieci. Mieszka w Kigali.
...
Jedna uwaga Hutu i Tutsi TO NIE SA DWA PLEMIONA ! System jest niezwykle perwersyjny . Decyduje to CO OJCIEC MA W DOWODZIE !!! Jesli Tutsi to dzieci sa Tutsi jesli Hutu to Hutu ! Istny satanizm bo juz dawno tak sie geny wymieszaly ze to jest jeden lud . Ale Belgowie wymyslili paszporty z wpisem ! ZNOWU BELGOWIE ! Zapomniani zbrodniarze .
Obled . Stad wyjatkowa ohyda byly mordy na zonach niby ,,Tutsi" . Juz nigdy nie wolno pisac tego w paszportach . Skonczyc z tym oblednym podzialem . WSZYSCY JESTESCIE JEDNEJ KRWI ! TYLE LAT MIESZANYCH MALZENSTW ! Nikt juz nawet nie wie skad ten podzial ! O TAKI ABSURD LUDZIE POTRAFIA MORDOWAC !
Janusz Schwertner | Onet
Abp Henryk Hoser o Rwandzie: Narastała nienawiść i lęk. Paniczny, zwierzęcy
Dwadzieścia lat temu w Rwandzie, niewielkim państwie w środkowej Afryce, dokonało się piekło na ziemi. Mijają lata, a wciąż ludobójstwo z 1994 roku wzbudza olbrzymie, wyniszczające emocje. Również w Polsce. O wydarzeniach sprzed 20 lat z abp. Henrykiem Hoserem, który na początku lat 90. był w Rwandzie i którego część dziennikarzy wciąż oskarża o udział w ludobójstwie, rozmawia Janusz Schwertner.
Ludobójstwo dla wszystkich było zaskoczeniem. Nikt nie spodziewał się, że dojdzie do tej masakry. Nie przewidywali tego nawet ludzie, którzy żyli tam od lat. Trwały negocjacje pokojowe pod egidą międzynarodową, rozmawiano w ramach tzw. porozumień w Arusha (w Rwandzie od początku lat 90 trwała wojna domowa, rozmowy w tanzańskim mieście Arusha miały doprowadzić do zawarcia pokoju między zdominowanym przez Hutu rządem a skupiającym Tutsi Rwandyjskim Frontem Patriotycznym – przyp.red.).
Rozmowy miały doprowadzić do powstania rządu kompozytowego, takiego, który zakładał uczestnictwo polityków z obu stron. Planowano też fuzję armii, budowę społeczeństwa na zasadach demokracji. Nie udało się.
Wybuchła szalona nienawiść i stało się coś, co trudno pojąć – przez sto dni zginęło ok. milion osób.
To piekło na ziemi trwało trzy miesiące. Wspólnota międzynarodowa zawiodła całkowicie, co przyznają nawet ci badacze, na których powołują się media oskarżające Kościół o współudział w ludobójstwie. Z wojny, ludobójstwa, wyrosły wojny środkowo-afrykańskie. Osiem krajów było później zaangażowanych w kolejną fazę działań zbrojnych. One też pociągnęły ogromną liczbę ofiar.
Janusz Schwertner: Jaki nastrój panował w Rwandzie tuż przed ludobójstwem?
Abp. Henryk Hoser: Bardzo dziwny. Panował wzrastający chaos, dokonywano zabójstw politycznych, sabotaży. Podkładano miny czołgowe na drogach, wybuchały minibusy pełne ludzi. Pamiętam szczątki osób, które wisiały na gałęziach drzew. Organizowano zamachy na tłocznych targowiskach. Sytuacja była niesłychanie niepewna.
Poza tym – panowała dziwna atmosfera duchowa. Pojawili się prorocy, sekty, jasnowidzowie. Jednocześnie zepchnięty został wątek objawień z Kibeho (Objawienia Matki Bożej w Kibeho z 1981 roku miały, zdaniem niektórych, zapowiadać ludobójstwo – przyp.red.). Przecież te dzieci miały wizje ludobójstwa. Przerażająca była także wizja piekła w objawieniach fatimskich. To wszystko nie docierało do ludzi, gdy Rwanda była jeszcze przed wojną całkowicie pokojowym krajem. Owszem, panował tam reżim, oskarżany o okrucieństwo. Ale w istocie był nie tak drastyczny w porównaniu z niektórymi innymi państwami Afryki.
Dlaczego w kraju, gdzie przez lata panował względny spokój, doszło do tego przesilenia? Czemu Rwandyjczycy zaczęli się mordować?
Narastała nienawiść między plemionami Tutsi i Hutu. W 1990 roku rozpoczęła się wojna. W 1993 roku zostałem poproszony przez nuncjaturę, by towarzyszyć kolumnie samochodowej, która przewoziła kardynała Rogera Etchegaray, wysłannika papieża, przewodniczącego Rady Iustitia et Pax. Towarzyszyłem mu, wiozłem jego sekretarza. Najpierw odwiedziliśmy obozy ludzi z plemienia Hutu zepchniętych z północy przez nacierające wojska Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego. Milion osób musiało opuścić swoje terytoria i siedzieć na garnuszku organizacji pomocowych!
Gdy przekroczyliśmy strefę demarkacyjną, widzieliśmy obszary całkowicie opuszczone. Droga asfaltowa, międzynarodowa trasa do Ugandy, była zarośnięta trawą i zielskiem. Domy tych ludzi poprzerastały krzakami, pola leżały odłogiem. To wszystko były terytoria osób, które zostały umieszczone w tych obozach.
Tam narastała nienawiść i lęk. Paniczny, zwierzęcy.
Badano, co mówią dziś więźniowie skazani za zabójstwa w trakcie ludobójstwa. Oczywiście, wypowiadają się tak, żeby jak najszybciej opuścić cele, ale i tak są to świadectwa potwierdzające okrucieństwo tej bratobójczej wojny. To było niesłychanie tragiczne.
Dziś myślę sobie, że każde społeczeństwo można zdiabolizować. Przykładów jest wiele. Rzeź galicyjska w Polsce, zbrodnia wołyńska…
Dziś Ukraina.
Tak, tam też rozgrywa się w zasadzie konflikt etniczny. Narasta wzajemna nienawiść Ukraińców i Rosjan.
Bezpośrednią przyczyną dramatu, który rozegrał się w Rwandzie był zamach na urzędującego wówczas prezydenta, Juvénala Habyarimanę z plemienia Hutu. Wraz z nim śmierć poniósł prezydent Burundi, Cyprien Ntaryamira, też Hutu.
To wydarzenie spowodowało trzęsienie ziemi. Minęło dwadzieścia lat, a wciąż nie ma winnych. Nie odbył się żaden proces, choć były oczywiście różne hipotezy… Niestety, nie o wszystkim mogę powiedzieć w wywiadzie.
Wszyscy oskarżeni o ludobójstwo siedzą w więzieniu, pracował trybunał wspierany przez ONZ. Są wieloletnie wyroki, dożywocia. Ale nikt nie jest oskarżony o zabicie dwóch prezydentów. A to ten zamach był zapalnikiem. Materiał zapalny już był, trzeba go było jedynie podpalić.
Jak doszło do tego zamachu?
Mój współbrat, ks. J.C., widział z daleka miejsce gdzie dokonano zamachu. Była już noc, po godz. 20. Odmawiał różaniec. Widział lotnisko i nadlatujący od wschodu samolot. Leciało w nim dwóch prezydentów, ich najbliższe otoczenie, trzech członków załogi francuskiej i lekarz prezydenta, którego dobrze znałem.
Ksiądz C. opowiadał mi później, że widział, jak samolot zbliżał się do lądowania. Na odległości dwóch kilometrów od pasa startowego poszła jedna smuga świetlna, która go minęła. Potem dwie celne. Powstała wielka kula ognia. Samolot spadł.
Niemal dwie dekady po tamtym wydarzeniu został ksiądz oskarżony o pośredni udział w ludobójstwie na Tutsi.
Nie wiem, skąd się wzięły ataki na mnie. Wszystko zaczęło się od publikacji jednego z tygodników, wcześniej nikt mi takich zarzutów nie stawiał. To było dla mnie duże zaskoczenie, przypisywano mi słowa, czyny, fałszywe fakty z mojego życia. Z gazety dowiedziałem się na przykład, że przebywałem w Rwandzie w trakcie ludobójstwa. A przecież ja wyjechałem z tego kraju w 1993 roku. Ludobójstwo zaczęło się rok później. Stawiano mi więc największe zarzuty, a równocześnie przywoływano zupełnie nieprawdziwe informacje. Przy współpracy z nowymi władzami z plemienia Tutsi i dzięki rekomendacji Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego wróciłem do Rwandy.
Ataki na mnie całkowicie mnie zadziwiły. To był element akcji medialnej, którą celowo skonstruowano w ten sposób. Ja tak to interpretuję. A wszystko było łatwe do sprawdzenia. Pisano, że byłem nuncjuszem. Nie byłem. Pisano, że przygotowywałem nominacje biskupie, a tego nie robiłem… bo tylko nuncjusz ma takie kompetencje.
Powiedzmy to jasno: został ksiądz oskarżony o współudział w mordowaniu ludzi. Trudno wyobrazić sobie cięższy zarzut.
Tylko co ja mogę z tym zrobić? Oczywiście, mogę wytoczyć proces, ale szkoda na to kościelnych pieniędzy. Moi oskarżyciele nie są w stanie pokazać żadnych faktów. Ich zarzuty nie mają nic wspólnego z moją działalnością w Rwandzie. Ich oskarżenia są wyssane z palca.
Tuż przed ludobójstwem wyjechał ksiądz z Rwandy. O tej tragedii po raz pierwszy usłyszał ksiądz akurat przebywając w Rzymie.
Wyjechałem na rok sabatowy, po kilkudziesięciu latach ciężkiej pracy. Przebywałem trzy miesiące w Ziemi Świętej na kursie biblijnym, byłem w Polsce na szkoleniu w szpitalu bródnowskim, później – uczyłem się języka włoskiego we Włoszech. Aż w końcu wyznaczono mnie jako eksperta na Synodzie Afrykańskim w Rzymie. Byłem jedynym przedstawicielem Rwandy, bo inni duchowni nie zdążyli dojechać. W lipcu, już pod koniec ludobójstwa, wezwano mnie do Watykanu i poproszono, bym podjął się funkcji wizytatora apostolskiego. Gdy przejechałem w sierpniu, było już po walkach zbrojnych.
Myślał ksiądz arcybiskup, że w czasie pobytu w Europie, w Rwandzie może dojść do ludobójstwa?
Nikt tego nie przewidywał. Sądziłem, że dojdzie do starć, ale na drodze pokojowych negocjacji uda się w końcu ustabilizować sytuację. Tymczasem to wszystko skończyło się wojną. Wraz z zastrzeleniem samolotu prezydenckiego, ruszyła z północy ofensywa militarna na Rwandę. Z jednej strony miało miejsce okrutne ludobójstwo, z drugiej – z północy na południe, aż do granicy z Zairem, przesuwał się front.
Gdyby ksiądz został wtedy w Rwandzie…
Pewnie bym zginął.
Pełniłem tam podwójną rolę. Byłem kapłanem, a jednocześnie dyrektorem ośrodka medyczno-socjalnego. Dookoła wszędzie byli ranni, będąc w Rwandzie na pewno bym im towarzyszył. Rezultatem byłaby najprawdopodobniej także moja śmierć. Pomaganie rannym – w myśleniu zabójców – było zdradą kraju.
Część polskich dziennikarzy, w tym autor książki o Rwandzie "Dzisiaj narysujemy śmierć" Wojciech Tochman, zarzucają księdzu arcybiskupowi i całemu Kościołowi "ciche uczestnictwo" w mordowaniu ludzi i ukrywaniu duchownych, którzy mieli dopuścić się zbrodni na Tutsi.
Na ponad trzystu rwandyjskich księży diecezjalnych zginęła niemal połowa. Byli to zarówno Tutsi, jak i Hutu. Straty personalne w szeregach Kościoła były ogromne. Nie znam z kolei ani jednego przypadku księdza, który sam by zamordował.
Byli tacy, którzy współpracowali np. z jakimś burmistrzem-bandytą. Ale to pojedyncze przypadki. Znam osobiście jednego księdza, który siedzi w więzieniu. Był kapelanem wojskowym i prawdopodobnie za to został skazany. Tymczasem on uratował siostry Pallotynki! Polki i Rwandyjki, które chciały uciec do Zairu, wpadły w ręce wrogów. Miały zostać rozstrzelane. Ten ksiądz przyjechał z oddziałem, by ich powstrzymać.
Informowano jednak (potwierdza to m.in. Katolicka Agencja Informacyjna) o księżach, którzy dokonywali morderstw. Wyobrażam sobie, że skoro w Rwandzie zapanowało piekło, to oprócz księży-bohaterów, oddających życie za innych ludzi, mogli znaleźć się też księża-mordercy.
To było piekło. W takich przypadkach działają niekontrolowane armie, które zabijają i gwałcą. Ale nie można tego odnosić do Kościoła. Powtórzę to: ja nie znam osobiście żadnego przypadku, by ksiądz zabił albo zgwałcił.
A jeśli było inaczej, to należy przedstawić dowody. Sięgnąć po dokumenty, po wyroki trybunału w Arusha. A w nich nie ma informacji, jakoby rzeczywiście księża dokonywali morderstw.
Kościół został oskarżony o to, że nie tylko nie powstrzymał, ale i wspierał ludobójstwo. Padają zarzuty, według których hierarchowie faworyzowali duchownych Hutu – także tych o nacjonalistycznych poglądach, popierających eksterminację Tutsi.
Kościół był mocno podzielony. Część wspierała jeden obóz, część – drugi. Nie było zaufania między duchownymi. Ale te zarzuty są zupełnie nieprawdziwe. Było wiele ofiar zarówno wśród księży Tutsi, jak i Hutu.
Większość społeczeństwa Rwandy stanowili Hutu, ale wśród księży - połowa to byli Tutsi. Podobnie, że wśród moich współpracowników też był równy podział. Pierwszy czarnoskóry biskup z Rwandy – Aloys Bigirumwami, to był arystokrata Tutsi. Znałem go, wielka, bardzo godna postać. Czy Kościół zatem faworyzował Hutu?
Kościół mógł powstrzymać, mocniej przeciwdziałać ludobójstwu? Gdy ja myślę o tym, co się stało, wydaje mi się, że był raczej – zwyczajnie bezsilny.
Tak, to słowo najlepiej oddaje obraz sytuacji. Dominowało doświadczenie absolutnej bezsilności. Zawiodło wszystko, także wspólnota międzynarodowa. ONZ wycofała kontyngent wojskowy, czyli trzy tysiące dobrze uzbrojonych żołnierzy. Zawiódł też aparat państwowy. Sądziliśmy, że władze będą powstrzymywać to, co się dzieje, tymczasem one kolaborowały z zabójcami.
Pamiętam, że wszystkie drogi miały bariery filtrujące, nikt nie mógł uciekać. Próby ukrycia kogoś, wywiezienia (a takich często podejmowali się misjonarze) były dramatyczne. Wielu ludzi jednak uratowaliśmy, przemycało się ich do innych miejsc…
Tym, którzy nie doświadczyli tego piekła, łatwo dziś oceniać. Siły przeważające były tak ogromne… Przecież my nie mieliśmy żadnej broni. A dwóch księży, którzy posiadali jakieś uzbrojenie, wsadzono do więzienia. Jeden po prostu stał na straży osiedla, pilnował, by nie skradziono dobytku ludzi.
Kościół nie miał broni, by walczyć. Jak to mówił Stalin: nie miał żadnych dywizji. Nasze możliwości są często przeceniane.
W trakcie niedawnej konferencji dot. ludobójstwa w Rwandzie, mówił ksiądz, że Kościół apelując o uspokojenie sytuacji, starał się "przekonywać już przekonanych" – co było skazane na porażkę.
Kościół inicjował pokojowe rozwiązania, ale one nie przyniosły skutku. Partie polityczne już tworzyły oddziały milicji. Szkolili je pod hasłem: "obrony cywilnej kraju", tymczasem później rekrutowali się stamtąd zabójcy.
Strony konfliktu nie miały do siebie zaufania, jedna strona bała się drugiej. Nie było woli dzielenia się władzą u żadnej. To sprawiało, że sytuacja stawała się wybuchowa.
Jest jeszcze jeden bardzo mocny zarzut, sformułowany przez Wojciecha Tochmana. Obwinia on Jana Pawła II za – jego zdaniem - bierną postawę w czasie trwania ludobójstwa. Tochman mówi, że Kościół miał przyjąć strategię: "Mówcie, że to nie my – albo milczcie!".
Nie było takiej strategii! Zasiadałem w komisji międzydykasterialnej, nie było nawet cienia takiego myślenia. Zupełnie nie rozumiem, jak ktoś w ogóle mógł postawić taki zarzut! Ojciec Święty był pod ogromnym wrażeniem wydarzeń w Rwandzie. To on jako pierwszy nazwał tę tragedię ludobójstwem.
To było bardzo ważne, bo użycie tego słowa niesie za sobą klasyfikację prawną. O tym trzeba pamiętać. Synonimy nie były dopuszczalne. Nie masakra, nie rzeź – a ludobójstwo. W 1994 roku przekonałem się, jak to jest ważne, by używać słowa "ludobójstwo".
Magazyn "Time" uhonorował w 1995 roku Jana Pawła II tytułem "Człowieka Roku". W uzasadnieniu podkreślono, że papież jako pierwszy miał odwagę określić tę masakrę jako "ludobójstwo". Czy jednak w trakcie trwania tych wydarzeń nie mógł zrobić więcej?
Były liczne apele. Organizował je papież, biskupi. Ale sytuacja była trudna, nie mieliśmy w zasadzie środków łączności. Byliśmy zblokowani, nie mogliśmy się dobrze komunikować w warunkach przyfrontowych. Poza tym, tam zapanował całkowity chaos. Ludzie oszaleli, uciekali, walczyli, zabijali się. Jak dotrzeć do takiej grupy?
Księże arcybiskupie, ocena wydarzeń, które rozegrały się w Rwandzie, jest mocno skomplikowana. Często bywa określana jako "ludobójstwo na Tutsi", ksiądz jednak przy każdej okazji przypomina, że masowo ginęli także Hutu. To rodzi kolejne mocne zarzuty – jakoby Kościół reinterpretował historię i zamazywał jej prawdziwy obraz.
Tak, znam te bardzo nieuczciwe zarzuty. Ale przecież my ciągle mówimy jasno, że to było ludobójstwo! Rzecz w tym, że jeżeli mówi się o późniejszym ludobójstwie na terenie Zairu, to jest się nazywanym negacjonistą. Jeśli się mówi, że na terenie Rwandy ginęli także Hutu – to jest się negacjonistą.
Według niektórych, należy mówić, że to było ludobójstwo tylko na Tutsi. Tymczasem śmierć ponosili także niewinni Hutu! W Zairze było milion uchodźców Hutu z Rwandy, ci ludzie masowo ginęli. Niestety jednak ten okres nie jest objęty żadną działalnością wymiaru sprawiedliwości.
Dlatego ja się do tej pory nie wypowiadałem, nie chcąc być oskarżanym o negacjonizm. Ale przecież ja mówię jasno: ginęli zarówno Tutsi, jak i Hutu.
Negacjonizm na łamach portalu NaTemat.pl zarzucił księdzu także duchowny z Rwandy, Jean Ndorimana. Twierdzi on, że dzięki dobrym stosunkom z reżimem Hutu, swobodnie podróżował ksiądz po Rwandzie w trakcie ludobójstwa. Jaka jest prawda?
Nie byłem w Rwandzie w trakcie ludobójstwa. To kłamstwo.
Podróżowałem później, już po tej tragedii, gdy – tak jak mówiłem – powróciłem do tego kraju jako wizytator apostolski. Władzę wówczas sprawował już reżim Tutsi.
Pośród wielu zarzutów pojawia się jeszcze jeden – ostatni, który chciałbym przytoczyć. Mówi ksiądz, że nie zna przypadków współbraci, którzy dokonywali morderstw, ale: czy Watykan i sam ksiądz arcybiskup pomagał duchownym oskarżanym o ludobójstwo w ewakuacji z Rwandy?
Nie, duchowni sami się organizowali. Po takiej wojnie dochodzi do samosądów. Obecny reżim jest oskarżany o zabójstwa sądowe, często oskarżano ludzi, w tym duchownych, o najgorsze czyny, zupełnie bezpodstawnie. Trzeba było czekać na inne czasy, dlatego wielu księży wyemigrowało. Ale ja w tym nie brałem udziału.
Wiceminister sprawiedliwości, Michał Królikowski, stwierdził, że zarzuty, jakoby brał ksiądz udział w ludobójstwie, są szczególnie bolesne. I dodawał, że wbrew temu, co twierdzą oskarżyciele, nie był ksiądz specjalnie lubiany przez reżim Hutu.
Rzeczywiście, byliśmy w pewnym momencie mocno skonfliktowani. Istniał problem polityki demograficznej. To był okres intensywnego forsowania twardych procedur antykoncepcyjnych. Nie mówiono otwarcie o aborcji. Nazywano to "środkami injekcyjnymi i wszczepiennymi". Tego społeczeństwo nie akceptowało. My z kolei rozwijaliśmy proces rozpoznawania płodności i tzw. metod naturalnych. To funkcjonowało znakomicie, osiągaliśmy lepsze wyniki niż krajowe biuro zajmujące się demografią. Z tym biurem (opłacanym przez ONZ i USAID), z politykami, mieliśmy otwarty konflikt.
Wystosowano wniosek do prezydenta o wydalenie mnie z kraju i uznanie persona non grata. Na szczęście rozsądek zwyciężył.
A później czytam o sobie, że byłem człowiekiem establishmentu!
W Rwandzie spędził ksiądz ponad dwadzieścia lat swojego życia.
A atakują mnie często ludzie, którzy nigdy nie byli w Rwandzie. Albo wpadli tam na chwilę i zaraz wyjechali. A ja spędziłem tam dwadzieścia lat. To, co stało się w Rwandzie, było całkowicie sprzeczne z naszymi doświadczeniami, jakie wynieśliśmy w trakcie lat tam spędzonych.
Pamiętam taką sytuację. 1976 rok, trzy lata po zamachu stanu, który zakończył kolejną fazę krwawego rozwiązywania konfliktów etnicznych. Jadę wąską drogą wiejską, po bokach drzewa kawowe i sorgo, a naprzeciwko mnie – duży mercedes. Przyglądam się, a za kierownicą siedzi prezydent, obok niego małżonka. Jadą swobodnie, bez obstawy, po odludziu. To była Rwanda tamtych czasów. Gdy dochodziło do przypadków napaści, rabunków, to każda taka sytuacja stanowiła sensację na cały kraj. Później rozszalał się kryzys ekonomiczny i sytuacja znacząco się pogorszyła.
Po ludobójstwie, gdy przez Rwandę przejeżdżał prezydent Paul Kagame, jego kolumna była otoczona przez wozy pancerne, jeepy i motocykle. A nad nim dodatkowo leciał helikopter.
To pokazuje obraz dwóch Rwand, na przestrzeni wcale niedługiego okresu.
Te dwie dekady, które spędził ksiądz w Rwandzie jako misjonarz, to był czas sukcesów?
Nie, raczej dwadzieścia lat ciężkiej pracy u podstaw. Nie do mnie należy ocena jej efektów. Wiem na pewno, że polscy misjonarze bardzo dużo zrobili dla tego kraju. Przeszczepili na tamte ziemie swój charyzmat. Zostawiliśmy tam dzieła duchowe, sanitarne, społeczne, ekonomiczne, edukacyjne… Bilans na pewno jest bardzo pozytywny. Ci, którzy przeżyli tam to straszne ludobójstwo, pracują nadal.
Ci misjonarze to święci ludzie. Bohaterowie na co dzień. Matek Teres na terenach afrykańskich jest wiele – takich, o których nikt nigdy nie słyszał.
Dziś mógłby ksiądz pojechać do Rwandy?
Oczywiście, że mógłbym. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że społeczeństwo w Rwandzie jest poranione, podejrzliwe.
***
Dlaczego Bóg dopuścił do ludobójstwa?
A czemu dopuścił do śmierci swojego syna?
To jest pytanie. Grzech bratobójstwa wciąż nie zanika. Widzimy to wyraźnie: człowiek potrafi zamordować nawet własnego brata.
>>>
Znakomita relacja mimo tych ohydnych pytan z obrzydliwymi insynuacjami . Wiem ze to Lis ... I ze musieli zapytac ale nadal to jest ohyda .
Rwandyjczycy zagłosowali za przedłużeniem mandatu prezydenta Kagame
Rwandyjczycy zagłosowali za przedłużeniem mandatu prezydenta Kagame - Reuters
Większość Rwandyjczyków zagłosowała w referendum za zniesieniem konstytucyjnego ograniczenia liczby kadencji, przez które może rządzić prezydent - poinformowała komisja wyborcza. Pozwoli to prezydentowi Paulowi Kagame ubiegać się ponownie o urząd.
Według szefa komisji wyborczej Mbandy Kalisy w referendum ponad 98 proc. wyborców opowiedziało się za zniesieniem ograniczenia liczby kadencji. "Ostateczne wyniki będą znane w poniedziałek, ale niewiele to zmieni" - powiedział Kalisa.
REKLAMA
Rwandyjska opozycja skrytykowała sobotnie referendum, uznając je za niedemokratyczne. Stany Zjednoczone, sojusznik Rwandy, są przeciwne pozostaniu Kagamego przy władzy.
Kagame, który był nieformalnym przywódcą Rwandy od końca tragicznego ludobójstwa w 1994 roku, został prezydentem sześć lat później. Jest chwalony za ustabilizowanie kraju, ale jego oponenci uważają, że jest autorytarnym przywódcą, który nie toleruje żadnej opozycji i łamie prawa człowieka.
58-letni Kagame od lat oskarżany jest o skrytobójcze mordy swoich politycznych rywali. Za brutalne rządy Kagamego w Kigali rwandyjscy dysydenci winią Zachód, który w poczuciu winy, że nie zrobił nic, by w 1994 roku zapobiec ludobójstwu Tutsich, bezkrytycznie wspiera we wszystkim Kagamego.
...
Znow kpina z wyborow.