Potworności maoizmu .
Serwis znalezionych frazLinki
- Ashley...
- Zaczynają się potworne koszty Euro-,,prezydencji''...
- Potworny spektakl Euro-obłudy...
- ,,Przyjaźń'' między potworami ...
- Potwory Waszyngtonu!
- Gdzie student zjeĹÄ powinien
- Ciemne chmury nad RosÄ !
- Karta dĹşwiÄkowa do 100 zĹ
- Egzamin
- MÄczennicy II wojny Ĺwiatowej .
- Przepisywanie komputerowe tekstĂłw.
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- achtenandy.htw.pl
Ashley...
Powrót chińskiego koszmaru
Jako dziecko przeżyła brutalne prześladowania za czasów rewolucji kulturalnej w Chinach, dziś jest wpływową postacią w amerykańskiej branży technologii, wyróżnianą prestiżowymi nagrodami bizneswoman oraz zapraszaną do Białego Domu doradczynią administracji Obamy. Ping Fu opublikowała swoje wspomnienia, które są wstrząsającą lekturą. W ojczyźnie autorki książka spotkała się ze zjadliwą krytyką.
Fu opowiedziała o tym, jak została oddzielona od rodziny w wieku ośmiu lat, zgwałcona przez kilku mężczyzn jako dziesięciolatka oraz zmuszona do wyjazdu z kraju, gdy opisała przypadki mordowania nowo narodzonych dziewczynek. Jej książka "Bend, Not Break: A Life in Two Worlds" zyskała uznanie krytyków oraz czytelników. Ostatnio jednak autorka padła ofiarą zajadłej i nieustającej nagonki ze strony chińskich internautów, którzy oskarżają ją, że w znacznej części zmyśliła bądź podkoloryzowała swoje wspomnienia.
W czasach, gdy amerykańskie media, internetowy gigant Google, a nawet agencje rządowe podejrzewają, że są namierzane przez chińskich hakerów, Fu znalazła się na linii frontu cyberwojny między Chinami a Zachodem. Dyrektor generalna Geomagic, firmy specjalizującej się w technologii trójwymiarowych obrazów, udzieliła "Daily Telegraph" wywiadu, podczas którego z trudem powstrzymywała łzy. - Tytuł mojej książki trafnie opisuje moje życie - podkreśla. ("Gnie się, ale nie łamie" to tradycyjne przysłowie, które odnosi się do bambusa i jego odporności na silne wiatry).
- Gdy niedawno zaczęli mnie atakować, byłam w szoku. Znów poczułam się jak ośmioletnia dziewczynka podczas seansu nienawiści, pozbawiona głosu, publicznie upokorzona i wyzywana od najgorszych. Ale bez względu na to, jak mi przykro, zdaję sobie sprawę, że nie mam już ośmiu lat i nie mieszkam w Chinach, za to mam obowiązek występować w obronie wszystkich małych dziewczynek, które nadal są maltretowane i kneblowane.
54-letnia Fu, rozwódka i matka nastoletniej córki, nie jest pierwszą autorką wspomnień oskarżaną o przekłamywanie własnej biografii. Fu przyznaje, że mogła się pomylić co do kilku dat i pewnego zdarzenia, o którym wspominała w jednym z wywiadów. - Ale ja nie chciałam pisać książki historycznej, tylko ukazać historię mojego życia i to, co mnie ukształtowało - podkreśla.
Niektórzy eksperci od Państwa Środka sugerują, że grupa nacjonalistycznych chińskich internautów zorganizowała skoordynowaną kampanię mającą na celu zdyskredytowanie Fu, której książkę uznano za obrazę dla całego narodu. Ich ataki są niezwykle zaciekłe. W serwisie Amazon zamieszczono mnóstwo nieprzychylnych recenzji jej wspomnień z minimalną, jednogwiazdkową oceną. Niektórzy krytycy zarzucają jej, że zafałszowała swój życiorys, by nielegalnie uzyskać prawo pobytu w USA. Zmieniono też hasło na temat Fu w Wikipedii oraz wysyłano obraźliwe e-maile do jednego z jej potencjalnych partnerów biznesowych.
Najbardziej bolesne dla niej są jednak oskarżenia ludzi, którzy twierdzą, że zmyśliła historię przeżytego w dzieciństwie zbiorowego gwałtu, ponieważ takie incydenty nie zdarzają się w Chinach. - Znów mnie dręczą, nazywają “zniszczonym butem" - mówi Fu. Właśnie tego obelżywego chińskiego określenia na prostytutkę użył jeden z oprawców, którzy brutalnie ją gwałcili. - Jakim prawem oni mówią mi, że to się nigdy nie stało, że takie rzeczy nie zdarzają się w Chinach? Do dziś noszę blizny. Dobrze wiem, co mi zrobili.
Kampania oszczerstw rozpoczęła się, gdy wywiad Fu dla czasopisma "Forbes" został przedrukowany w Chinach w nie do końca dokładnym tłumaczeniu. W chińskiej wersji artykułu autorka wspomina, że pisała o dzieciach zamkniętych w obozach pracy - podczas gdy wątek ten nie pojawia się w jej książce. Fang Zhouzi, wpływowy chiński bloger prowadzący akcję przeciw domniemanym akademickim plagiatom, zaczął wówczas dokładnie analizować jej wspomnienia oraz poprzednie wywiady, dzięki czemu odkrył - jak sam twierdzi - szereg rozbieżności i przekłamań.
Powołuje się on między innymi na wywiad radiowy z 2010 roku, udzielony przez Fu wkrótce po tym, jak została zaproszona przez Michelle Obamę na orędzie prezydenta o stanie państwa - i zdobyła szerszy rozgłos w Ameryce. W wywiadzie tym opowiadała, że w czasach rewolucji kulturalnej była świadkiem makabrycznej publicznej egzekucji przez rozerwanie końmi, które ciągnęły przywiązanego skazańca w cztery strony. Fang zwrócił uwagę, że nikt inny nie donosił o stosowaniu tego typu metod w Chinach.
Fu tłumaczy, że zasłyszane w dzieciństwie opowieści o torturach w dawnych Chinach prawdopodobnie nałożyły się na jej wspomnienia. Zapewnia przy tym, że na własne oczy widziała akty okrucieństwa, jakich dopuszczali się hunwejbini Mao po wprowadzeniu w 1966 roku kulturalnej rewolucji.
Fang i jego internetowi adiutanci podważają także wiarygodność opowieści Fu o jej przyjeździe do Ameryki, gdzie przybyła w 1984 roku bez grosza przy duszy. Fu twierdzi, że kiedy była dzieckiem, jej ojciec (z zawodu wykładowca) oraz matka (księgowa) zostali wysłani na wieś i poddani "reedukacji", przez co zmuszona była sama wychowywać młodszą siostrę i pracować przez osiem lat w fabryce. Wspomina też, jak po raz drugi musiała rozstać się z rodziną, gdy została wydalona z kraju przez władze za napisanie kontrowersyjnego eseju na studiach. Praca ta, przygotowana już w epoce pozornej liberalizacji po śmierci Mao, poświęcona była konsekwencjom polityki jednego dziecka na terenach wiejskich - gdzie niektórzy rodzice zabijali dziewczynki tuż po narodzeniu.
Fu opowiada, że aresztowano ją na kampusie uczelni, założono jej na głowę czarną torbę i wpakowano do policyjnego auta. Wkrótce usłyszała, że ma bezzwłocznie i po cichu wyjechać z kraju. Później dowiedziała się, że jej esej został przekazany przez wykładowcę redakcji jednej z chińskich gazet, która następnie opublikowała oparty na owej pracy artykuł, apelując o większą równość kobiet i mężczyzn.
Wszelkie kontrowersje i wątpliwości są rzecz jasna trudne do zweryfikowania, jako że w publicznych chińskich archiwach dostępnych jest bardzo niewiele dokumentów z tamtego okresu. Mimo to nawet najzagorzalsi krytycy Fu nie mogą zaprzeczyć, że odniosła ona spektakularny sukces, odkąd przyjechała do Ameryki w 1984 roku w wieku 26 lat na załatwiony dzięki rodzinnym znajomościom kurs uniwersytecki. Pracowała w Bell Labs i w National Center for Supercomputing Applications, po czym w 1997 roku wraz z ówczesnym mężem założyła spółkę Geomagic. W 2005 została uznana za przedsiębiorcę roku przez magazyn "Inc", a w 2010 roku dołączyła do rządowej agencji doradczej National Advisory Council on Innovation and Entrepreneurship.
Fu bez dwóch zdań zrobiła imponującą karierę, dlatego też początkowo miała napisać książkę o tematyce biznesowej. Kiedy jednak zaczęła nad nią pracować, zdała sobie sprawę, że nie będzie w stanie wyjaśnić swoich strategicznych decyzji bez opowiedzenia historii własnego życia. Adrian Zackheim, szef wydawnictwa Portfolio Penguin, podkreśla, że jego firma w pełni poparła zmianę planów Fu, czyli decyzję o napisaniu wspomnień.
- To wspaniała książka, a ona jest godną podziwu osobą. Jestem dumny, że mogę być jej wydawcą - mówi Zackheim. - To jej autobiografia, osobista historia - a nie dziennikarstwo śledcze. Wspomnienia bywają mało wiarygodne, kiedy sięgają najwcześniejszych lat dzieciństwa, ale ja nie mam wątpliwości co do rzetelności tej publikacji.
Fu została ostro skrytykowana za opis incydentu, o którym nawet zdaniem jej własnej matki nie powinna była wspominać. - Gwałt zbiorowy to wciąż temat tabu w Chinach - tłumaczy. -
Jestem samotną matką, a moja mama powiedziała mi: "Nie chciałabyś jeszcze kiedyś wyjść za mąż? Po co o tym pisać?".
Ping Fu podkreśla jednak, że niczego nie żałuje. - Chciałam pokazać, że dzięki miłości, współczuciu i wielkoduszności mamy szansę na lepsze życie. Moja książka nie jest atakiem na Chiny. Podobnie jak krwawe strzelaniny nie są jedynym obliczem Ameryki, nie należy oceniać Chin wyłącznie przez pryzmat mojej historii. Jestem tylko człowiekiem i popełniam błędy. Jeżeli pomyliłam jakieś daty, poprawię je. Doceniam konstruktywną krytykę, ale w tym przypadku jej zabrakło.
- Nie musicie mi wierzyć, zgadzać się ze mną ani czytać mojej książki. Ale to jest moja historia i moje życie. A kim są ci ludzie, którzy prześladują mnie, ukrywając się w internecie? - pyta Ping Fu.
....
KGB znowu atakuje . Oczywiscie te fakty to szczera prawda . Osoby piszace wspomnienia rzecz jasna czesto myla fakty . Ale te wszystkie bestialstwa mialy miejsce . A czy autorka miala 4 czy 8 lat to juz mniejsza . Trzeba wydawac takie ksiazki o komunizmie . Najlepiej niech autor zazmaczy czy to sa wspomnienia czy powiesc autobiograficzna ( wtedy mozna zmyslac osoby itp.) .
Natomiast komuna w Chniach nalezy do tych potworniejszych . Tam bylo gorzej niz w Korei ! Swego czasu uciekali pod rzady Kimow od Mao !!! Taki byl koszmar .
Wilczy pomiot
Chiny, 1970 rok, w kraju szaleje rewolucja kulturalna. Piętnastoletni syn składa donos do władz na rodzoną matkę. Kobieta ginie od kul plutonu egzekucyjnego. Po latach dorosły mężczyzna zadaje sobie pytanie, co obudziło w nim bestię.
Śnieg otulał Guzhen, małą miejscowości w prowincji Anhui, gdy syn zadenuncjował matkę i wysłał ją na pewną śmierć.
Zhang Hongbing opowiada, że byli szczęśliwą rodziną. Przepełniał ich rewolucyjny zapał, jak większość Chińczyków. Do dzisiaj pamięta, jak matka ocierała mu z czoła krople potu, gdy leżał zmożony gorączką, a ojciec otulał dzieci kołdrą, aby nie zmarzły w zimowe noce. Najstarsza siostra i młodszy brat leżeli z brzegu, a w środku on, najmłodszy z rodzeństwa, wychowany w miłości do przewodniczącego Mao.
- Ta miłość sączyła jad w moją duszę. Była jak wilcze mleko - mówi po latach Zhang Hongbing. Mężczyzna ma dzisiaj 59 lat. Przed nim leży historia jego życia, zapisana niebieskim atramentem w zeszytach z wytartymi ze starości kartkami. Mimo upływu czasu atrament zachował intensywną, błękitną barwę.
Z notatek ojca: "Żonę poznałem w 1951 roku. Wyróżniono ją tytułem przodownicy pracy. Stopniowo narodziło się między nami uczucie".
Z pamiętnika 13-letniej siostry: "Dzisiaj znaleźliśmy zbiegłego królika. Zadaniem każdego chińskiego komunisty jest służenie ludowi całą duszą i sercem. Nie wiedzieliśmy, kto był właścicielem królika. Nikt nie przyznawał sie do zguby, chcieliśmy zrezygnować z poszukiwania prawowitego właściciela. Wtedy przypomnieliśmy sobie słowa drogiego przywódcy Mao: »Odważcie się stoczyć walkę bez lęku przed ofiarami, odważcie się zdobyć zwycięstwo!«. Porzuciliśmy zwątpienie i wszystko zakończyło się szczęśliwie. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy właściciela królika".
Z odręcznego protokołu sporządzonego wieczorem w dniu 13 lutego 1970 roku przez ucznia Zhanga Hongbing: "Doniesienie i szczegóły wołającego o pomstę do nieba przestępstwa kontrrewolucjonistki Fang Zhongmou".
Fang Zhongmou była matką autora doniesienia.
Na dworze wiał lodowaty wiatr, gdy matka wróciła do domu po dziesięciogodzinnej harówce w szpitalu. Mimo zmęczenia usiadła na stołku i zabrała się za przepierkę. Syn mył naczynia po kolacji. Później napisał, że zaszokowało go zdanie wypowiedziane przez matkę: "Chciałabym, żeby Liu Shaoqi został zrehabilitowany".
Liu Shaoqi pełnił funkcję przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej. W 1967 roku Mao Zedong rozkazał aresztować starego druha. Dwa lata później Liu zmarł w więzieniu z powodu złych warunków i nieleczonej cukrzycy. Polityk odważył się skrytykować politykę Mao, która doprowadziła do śmierci głodowej miliony Chińczyków. Po rozpętaniu rewolucji kulturalnej Liu Shaoqi uznano za reprezentanta "linii burżuazyjnej". W 1968 roku został potępiony, zmuszony do samokrytyki i usunięty ze wszystkich stanowisk. "Byłem oburzony. Moja matka była wrogiem klasowym!" - pisze Zhang w pamiętniku, dzień po złożeniu doniesienia do władz. "Byłem zaszokowany słowami matki. Jednocześnie zrozumiałem, że jestem hunwejbinem, strażnikiem czystości doktryny Mao. W domu zażądałem od matki, aby złożyła samokrytykę".
Tymczasem matka nie okazała cienia skruchy.
"Dziecko - powiedziała. - Nie masz pojęcia o walce klasowej".
Syn wpadł w szał. "Kto tu jest twoim dzieckiem? Jesteśmy Czerwona Gwardią Mao Zedonga - wykrzykiwał. - Rozwalę twój psi łeb, jeśli dalej będziesz obrażała partię!".
"Dobrze - odparła matka. - W takim razie zerwę ze ściany portret wielkiego Mao". Do sporu wtrącił się ojciec: "Fang Zhongmou jesteś niepoprawną kontrrewolucjonistką - powiedział. - Od tej chwili nie należysz do naszej rodziny. Jesteś wrogiem klasowym". Ojciec wyszedł z domu z zamiarem złożenia doniesienia na żonę w lokalnym komitecie wojskowym. Syn trząsł się cały z oburzenia. Bał się, że ojciec weźmie matkę w obronę. Niewiele myśląc napisał własne oskarżenie. "Będę bronił do śmierci honoru towarzysza Mao! - zakomunikował i zażądał: - Domagam się śmierci Fang Zhongmou!".
W tym czasie matka zamknęła się w sypialni. Zdejmowała ze ścian portrety Mao i wrzucała je do pieca. Syn pobiegł do domu oficera armii i wsunął pod drzwi kartkę z doniesieniem.
Zhang Hongbing miał 15 lat, kiedy domagał się zgładzenia matki. Jego prośbie stało się zadość.
Zhang Hongbing od niedawna nosił swoje imię. Rodzice nazwali go Zhang Tiefu. W 1966 roku wielki Mao wezwał wezwał miliony ślepo mu oddanych czerwonogwardzistów na wiec zorganizowanym na placu Tiananmen i ogłosił rozpoczęcie rewolucji kulturalnej. Jedna z dziewcząt dostąpiła zaszczytu założenia Mao czerwonej opaski. Przywódca zapytał jak ma na imię. - Song Binbin - odparła, co znaczy "dobrze wychowana i uprzejma". Towarzysz Mao stwierdził, że chińskiej komunistce nie przystoi nosić burżuazyjne imię. "Powinnaś nazywać się Song Yaowu" - odparł. Co w dosłownym tłumaczeniu znaczy "pragnę przemocy." Dziewczyna bez wahania zmieniła imię. Tysiąc kilometrów na południe od Pekinu mały Tiefu głęboko poruszony tą wiadomością, odrzucił imię nadane mu przez rodziców i obrał nowe. Od tej pory nazywał się Hongbing - "czerwony żołnierz".
Rodzice byli żarliwymi komunistami, pochodzili z ubogich wiosek, położonych w górzystych regionach prowincji Anhui, obydwoje walczyli w szeregach Armii Czerwonej i przyczynili się do proklamowania przez Mao Zedonga Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 roku. Ojciec, początkowo również matka głęboko wierzyli w ideały komunizmu. Ojciec Zhang Yuesheng był lokalnym działaczem partyjnym. Nie targały nim żadne wątpliwości, gdy w wyniku utopijnej kampanii gospodarczej Mao Zedonga, zwanej Wielkim Skokiem Naprzód w latach 1959-1961 wymierały z głodu całe wioski. Nie miał żadnych rozterek moralnych, gdy podczas inspekcji jednej z chłopskich chat podniósł pokrywkę garnka i zobaczył w środku gotujące się zwłoki niemowlęcia.
Nie wahał się meldować partyjnej górze prawdziwej liczby osób zmarłych z głodu. Oskarżono go o "skrzywienie prawicowe". Mao był nieomylny, podobnie jak jego szaleńcze wizje polityczne. Ojciec przyjął z pokorą szykany młodych czerwonogwardzistów w 1967 roku. Założyli mu na głowę papierową czapkę hańby, na szyi powiesili tabliczkę z domniemanymi winami i pognali ulicami, bijąc go i opluwając. Dzieci już dawno przestały być dziećmi i po mistrzowsku naśladowały okrucieństwo dorosłych. - W czasach rewolucji kulturalnej wszyscy straciliśmy dziecięcą czystość i niewinność - stwierdza Zhang.
Kiedy u matki osłabła nieugięta wiara w komunistyczne ideały? Czy zaczęła wątpić w 1951 roku po egzekucji ojca, oskarżonego przez partię o szpiegostwo na rzecz imperialistów? Czy może w 1967 roku, kiedy chora na serce zasłoniła własnym ciałem męża przed kopniakami rozwścieczonych czerwonogwardzistów. I pomyśleć, że kobieta ocaliła przed samosądem męża, który trzy lata później zadenuncjował ją wspólnie z synem.
Matkę nurtowały wątpliwości. Zdołała ocalić własne człowieczeństwo. Dlatego musiała umrzeć.
- Czasami wydaje mi się, że to był koszmarny sen - przyznaje Fang Meikai, brat matki. Sześcdziesięcioletni mężczyzna mówi powoli, starannie dobierając słowa: - Ludzie popełniali liczne okrucieństwa. Ileż krzywdy wyrządzili bracia siostrom, dzieci rodzicom. To było piekło, nie życie. Po chwili milknie. Mieszka w pociemniałej ze starości chacie na skraju Guzhen. Nad drzwiami wejściowymi wiszą resztki dekoracji po Święcie Wiosny - dwa lampiony i papierowa szarfa z sentencją: "Oby szczęście i dostatek sprzyjały temu domowi".
Wielka Proletariacka Rewolucja Kulturalna zainicjowana przez Mao Zedonga była pod względem politycznym mistrzowskim posunięciem taktycznym i jedną z największych zbrodni w nowożytnej historii. W ten sposób Mao pozbył się rywali politycznych i strącił kraj w zbiorowe szaleństwo. Słynne wezwanie Mao "bombardujcie sztaby" skierowane do oddanej mu ślepo młodzieży było sygnałem do fali czystek. Machina terroru ruszyła w 1966 roku. Po wyeliminowaniu konkurentów politycznych przyszła kolej na inteligencję i wszystko co miało związek z kulturą i tradycją.
W szeregi Czerwonej Gwardii wstępowały trzynasto-, czternastoletnie dzieci. W imieniu Mao szykanowali i poniżali nauczycieli, torturowali pisarzy, katowali na śmierć profesorów, równali z ziemią zabytkowe świątynie, bezcześcili groby.
Od tamtych wydarzeń minęło wiele lat. Teraz siedzą naprzeciwko w chacie syn i brat matki. Oparty o ścianę Zhang Hongbing ma na sobie śnieżnobiałą koszulę, marynarkę, okulary. Skończył studia prawnicze. Na kanapie przysiadł w szarym waciaku jego wujek, chłop Fang Meikai. Mężczyźni nie patrzą sobie w oczy.
Dlaczego? Dlaczego domagałeś się kary śmierci dla swej matki, Zhang Hongbing?
Dawny czerwonogwardzista prostuje się i wzburzonym, piskliwym głosem deklamuje: - Chciałem chronić Mao! Chciałem chronić Mao! - Ach, daj spokój - woła wujek, a po chwili mówi już spokojnie: - To był obłęd. Dorośli i dzieci wpadli w jeden, wielki obłęd. I ociera łzy płynące z oczu.
Zatem, dlaczego Zhang Hongbing? - Uformowano mnie na nowo. Zniszczono we mnie istotę człowieczeństwa.
Jak to możliwe? - Od 34 lat szukam odpowiedzi na to pytanie. Jak inteligentny, bystry chłopak przeobraził się w dziką bestię? Co sprawiło, że zachowywałem się jak wilczy pomiot?
Dobrze pamięta głośniki zamontowane na każdym rogu ulicy. Do mieszkań i sypialni wdzierały się słowa "komunistycznych pieśni": "Miłość do matki i ojca jest niczym w porównaniu z miłością do Mao Zedonga!".
Dzieci wysyłały rodziców do obozów pracy, pod wpływem tortur małżonkowie oskarżali się wzajemnie o działalność kontrrewolucyjną. Mao rozkazał armii rozprawić się z fanatycznymi bojówkami młodzieżowymi, kiedy wykonały czarną robotę, a orgia przemocy groziła wybuchem wojny domowej. Wielki Przewodniczący Mao osiągnął wyznaczony cel i umocnił swą władzę.
Rewolucja kulturalna zdezorganizowała życie kraju i spowodowała ogromne ofiary w ludziach. Miliony osób torturowano i zabito. Ci, którzy zdołali przeżyć byli psychicznymi wrakami. Rewolucja zakończyła się oficjalnie w 1976 roku, ale jej spuścizna do dzisiaj zatruwa chińskie społeczeństwo. Podejrzliwość i brak zaufania mają swe korzenie właśnie w tamtych czasach.
Fang Meikai był świadkiem, gdy siostrze puściły nerwy i nieostrożnymi wypowiedziami naraziła się na niebezpieczeństwo. Chciał ją ratować za wszelką cen. Wieczorem pobiegł do sąsiada, przewodniczącego brygady pracy. Ten już spał i nie otworzył drzwi. Wkrótce siostrę aresztowano. - Spędziła osiem tygodni w celi - opowiada brat, zerka na Zhanga Hongbinga, a po chwili stwierdza beznamiętnym głosem: - A wy po raz drugi skazaliście ją na śmierć! Adresat oskarżenia waha się z odpowiedzią, poprawia okulary na nosie. - Matce udało się uciec z więzienia. Szukała schronienia w domu - mówi Zhang.
Co było dalej?
- Wspólnie z ojcem złapaliśmy ją i odstawiliśmy z powrotem do więzienia - odpowiada syn.
Przyszła żona Fang Meikai była świadkiem publicznej egzekucji szwagierki w dniu 11 kwietnia 1970 roku. - Zmuszono nas do udziału w tym okrutnym spektaklu. Gdy przyszłam na miejsce kaźni, Fang leżała martwa na ziemi. Miała na nodze jeden but - wspomina krewna. Tłum skandował: "Niech żyje Partia Komunistyczna!" Niektórzy ludzie szeptali: "To była taka dobra, porządna kobieta". W tym czasie brat pracował na polu. Nikt go nie powiadomił o egzekucji siostry. Gdy było już po wszystkim przyszedł do niego brygadzista i zakomunikował: "Twoja siostra nie żyje. Zajmiesz się pochówkiem?". Fang Meikai nie miał taczek, żeby przewieźć zwłoki ani nawet bambusowej maty, żeby zawinąć ciało siostry.
Dlaczego mąż i syn nie zajęli się pogrzebem? Zhang Hongbing tumaczy, że ojciec wniósł pozew o rozwód: - Od strony prawnej pochowanie matki nie należało do jego obowiązków. Fang Zhongmou pogrzebali w szczerym polu nieznajomi robotnicy. W trakcie egzekucji syn przypadkowo znalazł się w pobliżu miejsca kaźni. Opowiada, że nie był w stanie patrzeć na śmierć matki. Po powrocie do domu wspólnie z ojcem przetrząsnęli szuflady i spalili wszystkie zdjęcia matki. Zhang Hongbing zmalował atramentem wszystkie zapiski, sporządzone ręką matki na marginesach książek z domowej biblioteczki.
Egzekucja matki nie powstrzymała dalszych represji. Wkrótce oprawcy stali się ofiarami zgodnie z pokrętną logiką rewolucji kulturalnej. Do Zhanga przyległo piętno syna kontrrewolucjonistki. Uznano jednak, że nadaje się do reedukacji. Wysłano go na wieś, gdzie pracował jako ślusarz. Opowiada, że przez te wszystkie lata nie miał cienia wątpliwości, co do słuszności swego postępowania.
Jest rok 1979, Mao nie żyje od trzech lat, rewolucja kulturalna stała się zamkniętym rozdziałem w historii kraju. Za namową wuja Zhang zaczął pisać do władz podania z prośbą o pośmiertną rehabilitację matki. Wtedy jeszcze chciał powoływać się na jej niepoczytalność. Matka musiała być szalona krytykując Mao, nie on.
Później pojawiły się pierwsze wątpliwości.
Zhang rozpoczął studia zaoczne, zbierał informacje do napisania podania o rehabilitację matki. Powoli zaczęło go ogarniać przerażenie na myśl, co uczynił rodzonej matce. Dlaczego wyrzuty sumienia przyszły tak późno? - Wykształcenie zerwało mi klapki z oczu - tłumaczy Zhang Hongbing. Wujek siedzi w milczeniu na kanapie. Nie zdobył żadnego wykształcenia, przez całe życie był prostym rolnikiem, a mimo to zawsze wiedział, co jest dobre, a co złe, co słuszne, a co nieludzkie.
W 1981 roku ówczesne kierownictwo Komunistycznej Partii Chin nazwało oficjalnie okres rewolucji kulturalnej "Dziesięcioma latami chaosu". Przyjęto stalinowską interpretację, zgodnie z którą "Mao w 70 procentach postępował dobrze, a w 30 procentach źle".
Zhang Hongbing pracował w fabryce, a wieczorami nadrabiał braki w wykształceniu. W 1987 roku skończył studia prawnicze, rok później zdobył dyplom z chińskiej literatury. Zhang jest członkiem partii od 1985 roku. Tłumaczy, że wstąpił do partii pod naciskiem przełożonych. Czy wierzy w nieomylność partii? - Wierzę w praworządność. Marzę o tym, aby uczynić z Chin państwo prawa, w którym decyzje organów władzy państwowej określają normy prawne - odpowiada. Zhang Hongbing kurczowo powołuje się na paragrafy i ustawy, poszlaki i dowody. Po każdym zdaniu wstaje z miejsca, nerwowo przerzuca kartki książek, starych notatek, kronik lokalnych. Potem cytuje triumfalnie wybrane fragmenty, jakby szukał usprawiedliwienia dla słuszności swych racji: - Widzi pan?
Od 34 lat skrupulatnie bada historię własnej rodziny i swego postępku. Siedzimy przy stole w kuchni. Zhang zaprosił na kolację 73-letniego Wanga Yunxianga, dawnego majstra z fabryki. Czasami w trakcie rozmowy w oczach Zhanga pojawiają się łzy, czasami krzyczy: - Jestem mniej wart niż zwierzę. Albo: - Moje nazwisko powinno okryć się wieczną hańbą. Stary Wang wygląda na mocno zakłopotanego publiczną pokutą wychowanka. - To przeszłość. Lepiej nie rozmawiajmy na ten temat - mówi cicho. Żona Zhanga kiwa potakująco głową: - Po co rozdrapywać stare rany? Dzisiaj wszystkim dobrze się żyje.
Cztery lata temu Zhang postanowił opowiedzieć publicznie o swym zaślepieniu w czasach rewolucji kulturalnej. Rodzina nie była zachwycona. Podczas zbierania materiałów natknął się w internecie na stronę, w której wychwalano osobę Mao i osiągnięcia rewolucji kulturalnej. Zhang z trudem kryje oburzenie: - Dlaczego synowie i córki narodu chińskiego nie wyciągnęli żadnych wniosków z historii? Prowadzi osobistą, prywatną wojnę. Wie, że nie przyniesie mu rozgrzeszenia, ale może złagodzi ból i wstyd. Postawił sobie za cel walkę ze zbiorową niepamięcią. W Chinach ma ona nie tylko wymiar ludzki. Kryje się za nią przemyślana strategia partii: co jakiś czas narzuca społeczeństwo zbiorową amnezję. W przeciwnym razie musiałaby się rozliczyć z własnych zbrodni.
Chiny milczą o ponad 30 milionach ofiar klęski głodu podczas Wielkiego Skoku, milczą o korzeniach rewolucji kulturalnej, czy o masakrze na placu Tiananmen w 1989 roku. Pod narzuconą odgórnie polityką zapomnienia wrze wybuchowa mieszanka złożona z bólu, poczucia winy i goryczy. Co jakiś czas nierozliczona historia daje o sobie znać w życiu współczesnych Chin. Najbardziej niebezpieczna jest bezkrytyczna nostalgia za przeszłością. Latem ubiegłego roku w czasie protestów po decyzji rządu japońskiego w sprawie zakupu spornych wysp na Morzu Południowochińskim, na ulicach Pekinu pojawiły się plakaty z wizerunkiem Mao i transparenty z napisami: "Mao, wróć".
Wyrzucony w ubiegłym roku z partii czołowy polityk Bo Xilai, gubernator miasta Chongqing w południowo-zachodnich Chinach, zainicjował kampanię "czerwonych piosenek", które miały przypominać o dawnym, kolektywnym trybie życia: "Miłość do matki i ojca jest niczym w porównaniu z miłością do Mao Zedonga!" Jeszcze nie tak dawno czonkowie frakcji lewicowych intelektualistów uważali Bo Xilaia za czołowego kandydata do ścisłego kierownictwa partii. Zhang Hongbing mówi, że chińskie szkolnictwo ponosi główną odpowiedzialność za tęsknotę za czasami autorytarnych rządów. - Szkoły nadal opuszczają lojalni poddani władz. Przypominają niewolników, wilczy pomiot - stwierdza Zhang.
Opowiada, że często mu się śni matka. W snach żyje, jest ciągle młoda, jak przed egzekucją. Syn bierze ją za rękę, pragnie jej tyle powiedzieć, ale nie jest w stanie wydusić z siebie jednego słowa. Matka przygląda mu się w milczeniu, a potem znika.
Przedmieścia Guzhen, dookoła wyrastają nowe bloki. W środku podwórka, porośniętego chwastami i tonącego w śmieciach znajduje się pokryty kurzem kopczyk ziemi, a przed nim kamień nagrobny. "Poniosła męczeńską śmierć w imię idei i przekonań" - informuje inskrypcja na płycie. Fang Zhongmou zabiły kule rewolucyjnego plutonu egzekucyjnego zaledwie rzut kamieniem od miejsca jej wiecznego spoczynku. W czasach rewolucji kulturalnej znajdowało się w tym miejscu szczere pole.
Zhang Hongbing upada na kolana, pochyla głowę, dotykając czołem zakurzonej mogiły. - Mamo, obiecuję, że ocalę twój los od zapomnienia! - woła Zhang klęcząc przy grobie. Potem wstaje, otrzepuje ziemię ze spodni. Znany, nieżyjący chiński pisarz Ba Jin już w 1986 roku postulował stworzenie muzeum rewolucji kulturalnej, oddającego hołd ofiarom prześladowań politycznych. Zhang Hongbing wierzy, że kiedyś powstanie taka placówka. Nie może w niej zabraknąć historii jego postępku.
- Jestem jednym z ówczesnych oprawców - mówi. - Ludzie mogą mną pogardzać, obrażać, przeklinać, ale powinni wiedzieć, co zrobiłem. Niech moje zaślepienie będzie dla nich przestrogą.
...
Jedna komuna do drugiej podobna kropka w kropke .
Poza tym pamietajmy dzis trwa rewolucja kulturalna na zachodzie ! Tu jest dopiero atak na normalnosc !
Chiny: polityka jednego dziecka staje się niepotrzebna
Władze chińskie nie przewidują w najbliższym czasie wprowadzenia zmian w polityce jednego dziecka, choć - zdaniem ekspertów - staje się ona zbędna i nawet całkowite jej zniesienie nie spowodowałoby znacznego wzrostu liczby urodzeń.
W niektórych chińskich miastach, jak Jiashan w prowincji Hebei, przepisy już od lat zezwalają małżeństwom na posiadanie dwojga dzieci. Jednak duża część rodzin nie korzysta z tego prawa i decyduje się tylko na jednego potomka.
Według specjalistów wiele wskazuje na to, że chińskie społeczeństwo, podobnie jak rozwinięte społeczeństwa zachodnie, znalazło się już na etapie, na którym preferowany jest model rodziny z jednym, maksymalnie dwojgiem dzieci.
"Ludność miejska nie jest już zainteresowana posiadaniem większej liczby dzieci. Przypomina to sytuację krajów europejskich, gdzie nie ma polityki kontroli urodzeń, a mimo to przyrost naturalny jest bardzo niski. Na całym świecie modernizacja prowadzi do etapu, na którym rodziny stają się mniejsze" - powiedział PAP socjolog z Uniwersytetu Lingnan w Hongkongu, David Phillips.
Taką opinię potwierdzają opublikowane w ubiegłym tygodniu dane z Szanghaju, gdzie 92 proc. dzieci, jakie przychodzą na świat z pogwałceniem przepisów polityki jednego dziecka, rodzi się w rodzinach pracowników napływowych. Tylko 8 proc. takich "dodatkowych" dzieci to potomkowie zarejestrowanych obywateli tego miasta.
Według Phillipsa przyczyną niskiego przyrostu naturalnego w chińskich miastach są obecnie nie tylko przepisy, ale również "rosnące koszty utrzymania i edukacji, które sprawiają, że wielu ludzi woli zainwestować w jedno, ewentualnie dwoje dzieci, zupełnie jak w Europie".
"Polityka jednego dziecka skutecznie przyspieszyła ten proces. Małe rodziny są teraz bardziej akceptowane w społeczeństwie" - powiedział socjolog.
Wprowadzona w życie pod koniec lat 70. XX wieku surowa kontrola urodzeń miała na celu powstrzymanie olbrzymiego przyrostu naturalnego w Chinach oraz zaradzenie trapiącym kraj problemom społecznym i gospodarczym. Eksperci oceniają, że w ciągu ponad trzech dekad obowiązywania, polityka ta zapobiegła przyjściu na świat nawet 500 milionów dzieci.
Od tego czasu sytuacja w Chinach drastycznie się zmieniła, głównie w wymiarze ekonomicznym. Krytycy polityki planowania rodziny zwracają uwagę, że najważniejszym celem rządu nie powinno już być ograniczenie przyrostu naturalnego, ale raczej rozwiązanie stworzonych przez politykę jednego dziecka problemów, przede wszystkim szybkiego starzenia się społeczeństwa i dysproporcji płci. W efekcie obowiązywania tej polityki, ok. 15 proc. mieszkańców Chin ma ponad 60 lat, a na każde 100 dziewczynek rodzi się w tym kraju prawie 120 chłopców, co w dłuższej perspektywie może doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji społecznych.
Jednak zdaniem ekspertów spowodowane polityką jednego dziecka zmiany demograficzne mogą okazać się niemożliwe do odwrócenia, a obecnie nawet całkowite zniesienie ograniczeń nie przyniosłoby znaczącego wzrostu liczby urodzeń. Według szacunków dyrektora centrum polityki społecznej think tanku Brookings-Tsinghua w Pekinie Wanga Fenga, zniesienie ograniczeń mogłoby wprawdzie wywołać 25-procentowy wzrost liczby urodzeń, ale po kilku latach spadłaby ona z powrotem do obecnego poziomu.
Również w opinii socjologa Davida Phillipsa zniesienie polityki planowania rodziny nie przyniosłoby istotnych zmian demograficznych ani w miastach, gdzie pary często wolą mieć tylko jedno dziecko, ani na wsi, gdzie prawo już teraz w wielu wypadkach przewiduje możliwość posiadania dwojga dzieci, a kary za łamanie ograniczeń są wielokrotnie niższe niż w miastach. Restrykcyjna polityka jednego dziecka dotyczy obecnie około 40 procent Chińczyków, głównie mieszkańców miast - twierdzą eksperci.
Zdaniem części analityków, jeżeli problemy demograficzne będą się pogłębiać, to chińskie władze mogą w przyszłości nie tylko znieść politykę jednego dziecka, ale nawet, wzorem Singapuru, wprowadzić zachęty do posiadania większej liczby potomków. "Nie byłbym zaskoczony, gdyby zrobili to w ciągu najbliższej dekady. Pewnie będą to robili selektywnie, celując w grupę najlepiej wykształconych, by mieli oni więcej dzieci" - ocenił w rozmowie z PAP Phillips.
Według danych Banku Światowego współczynnik dzietności, określający przeciętną liczbę dzieci przypadających na jedną kobietę, utrzymuje się w Chinach na poziomie 1,6, czyli podobnym do średniej w UE. W Hongkongu, gdzie kontrola urodzeń nigdy nie obowiązywała, jest on niższy i wynosi ok. 1,2.
!!!!
Maoizm spowodowal brak co najmniej pol miliarda ludzi ! A podejrzewam ze i 600 mln !
Peru: dożywocie dla Towarzysza Artemio, przywódcy Świetlistego Szlaku
Sąd w Peru skazał w piątek na dożywotnie więzienie Florindo Floresa, znanego bardziej jako Towarzysz Artemio, współzałożyciela i przywódcy maoistowskiej rebelii Świetlisty Szlak.
Ciążące na nim zarzuty dotyczyły terroryzmu, przemytu narkotyków i prania brudnych pieniędzy. Sąd nakazał mu także zapłacenie grzywny w wysokości 180 mln dolarów.
Skazany zamierza się odwoływać od wyroku.
Artemio złapano w lutym 2012 roku w dolinie Alta Huallaga, uważanej w latach 80. i 90. za bastion fanatycznej maoistowskiej rebelii, na której dziś wzorują się partyzanckie ugrupowania w Nepalu i Indiach. Stał na czele niedobitków partyzantki, która według peruwiańskich władz była znacząco zaangażowana w ochronę handlu kokainą.
Skazany był blisko związany z głównym przywódcą Świetlistego Szlaku, Abimaelem Guzmanem. Guzmana władze pojmały w 1992 roku. Jego aresztowanie i późniejsze skazanie na dożywocie istotnie przyczyniło się do rozbicia ruchu.
....
Slusznie ! Wreszcie !
Chiny: doniósł na własną matkę w czasach Rewolucji Kulturalnej - kobietę rozstrzelano
Hongbiao miał zaledwie 14 lat, gdy na początku Rewolucji Kulturalnej w Chinach oskarżył swoją matkę o negatywne komentarze kierowane pod adresem Mao Zedonga. Dwa miesiące później kobieta stanęła przed plutonem egzekucyjnym. Dziś 60-letni Zhang nie może sobie wybaczyć, do czego doprowadził niemal pół wieku temu.
Wywiad z Zhangiem, który jest obecnie prawnikiem w Anhui, publikuje "Dziennik Pekiński". Tego typu historie rzadko pojawiają się na łamach chińskich mediów, gdyż okres zainicjowanej przez Mao Zedonga Rewolucji Kulturalnej to wciąż temat zakazany i jedna z wielu nierozliczonych czarnych kart najnowszej historii.
Kampania ta, nazywana najtragiczniejszą w XX wieku, rozpoczęła się 1966 r. i trwała prawie dekadę. Kosztowała życie od kilku do kilkunastu milionów ludzi.
Matka Zhanga, tak jak wiele ofiar rewolucji, została pośmiertnie zrehabilitowana w 1980 roku. Zhang postuluje stworzenie muzeum ofiar Rewolucji Kulturalnej. Ten pomysł jednak jest nie do zaakceptowania dla chińskich władz.
>>>>
Komuna na calego . Satanizm .
Süddeutsche Zeitung
Dziewczyny Mao
Kai Strittmatter
Cztery urocze starsze panie opowiadają umyślnym zabójstwie – o 5 sierpnia 1966 roku. Rewolucja kulturalna zaczęła się od martwej dyrektorki szkoły. Rany do dziś są bardzo głębokie.
Był zwyczajny dzień. Dzień, w którym Mao Zedong pozostawił młodych ludzi ze swojego kraju w stanie kolektywnego szaleństwa. "Zbombardujcie kwaterę główną!" – wykrzyknął do nich. Był to dzień, kiedy została pobita na śmierć Bian Zhongyun, dyrektorka szkoły, matka czworga dzieci. Wydarzyło się to 5 sierpnia 1966 roku.
Był trup i była broń: drewniane nogi stołu, zaopatrzone w gwoździe. Sprawcy do dzisiaj pozostali nieznani. Był również oskarżyciel, ale żadnego sądu, który przyjąłby jego skargę. Kto bada wciąż tę sprawę, kto nie daje spokoju? Tą osobą jest mąż zabitej, Wang Jingyao, obecnie już starzec, wciąż jednak pochłonięty tamtym morderstwem, które ukształtowało całe jego życie. Jest też grupa starszych mieszkanek Pekinu, większość z nich to emerytki, napędzanych tamtą śmiercią sprzed niemal półwiecza, która ukazuje ich życie w całkiem innym świetle.
Przypadek Bian Zhongyun mógłby być sprawą kryminalną. Ale nie jest. To klucz do mrocznego rozdziału historii Chińskiej Republiki Ludowej. Dlatego też są siły, które nie mają żadnego interesu w wyjaśnieniu owej zbrodni.
Tych, którzy grzebią w przeszłości, jest jedynie garstka. I nawet w tej maleńkiej grupie istnieją różne fronty. Z jednej strony mąż, Wang Jingyao. – Zawsze wyglądałem przez to okno – mówił w 2006 roku w filmie, pokazującym go w jego starym mieszkaniu. – Kiedy żona wychodziła do biura, zawsze towarzyszyłem jej spojrzeniem. Gdy wracała, byłem szczęśliwy. Po jej śmierci nadal patrzyłem przez to okno. Każdego dnia.
W międzyczasie Wang się przeprowadził, nowego mieszkania już niemal nie opuszcza. – Prawda musi ujrzeć światło dzienne – mówi. – Jeśli tak się nie stanie, to znaczy, że żyłem na próżno.
Opowiada o krzyżu, jaki dźwiga, o odpowiedzialności. Nie tylko za siebie i za swoją rodzinę. – To walka dla dzieci – stwierdza. – Dzieci naszego narodu. Znowu są tak naiwne, tak łatwo je zwieść.
Wang ma 93 lata, czasem brakuje mu słów. – To walka przeciwko zapomnieniu.
Przynajmniej co do tego wszyscy się zgadzają.
Do herbaciarni niedaleko świątyni Yonghegong, tam, gdzie stary Pekin zachowuje się tak, jakby znowu się obudził, cztery kobiety przyniosły tego popołudnia swoje wspomnienia. Z daleka wyglądają jak urocze starsze panie gawędzące przy herbatce. Jest wśród nich urzędniczka, kierowniczka zakładu, profesorka prawa i lekarka.
Najstarsza, Liu Jin, miała wówczas dwadzieścia lat, najmłodsza zaś czternaście. Piją herbatę pu-erh, podawaną w małych porcelanowych czarkach. Z taśmy płyną medytacyjne dźwięki fletu. – Pamiętacie, jak Liu Jin ubierała się wtedy do szkoły? Nosiłaś znoszone sukienki, z łatami.
Kobieta potwierdza, – To prawda, nigdy nie wkładałam zielonego wojskowego munduru z pasem czerwonogwardzistek.
– Często biegałaś boso, bardzo cię podziwiałyśmy.
Obecna walka nie przychodzi im łatwo. Były przy tamtym zdarzeniu. To była ich szkoła, ich dyrektorkę zamordowano. To była ich rewolucja.
– Naszą szansę stanowiło naśladowanie rodziców, którzy wraz z Mao oswobodzili Chiny. Płonęłyśmy z zapału – mówi Liu Jin, krótko ostrzyżona kobieta w okularach bez oprawek. Jest najstarsza w tym gronie, pierwsza zabiera glos, jak wtedy, gdy była przewodniczącą szkolnego samorządu. Włócznią rewolucji. Czy to była jej wina?
Nie należały do tych, którzy biją – mówią. Mimo to prosiły o przebaczenie. Na początku tego roku zamówiły popiersie dyrektorki, kłaniały się przed nim. Zaprosiły fotografów. Chiny powinny wreszcie zacząć pamiętać. – To, co się z nami wówczas stało.
– Dzikie zwierzęta. Mówi to Wang Jingyao, mąż zamordowanej. Na stole kuchennym położył gazetę, pochyla się nad nią, dotyka twarzy na zdjęciu kłaniających się kobiet. – Ha! Liu Jin! Najgorsza z nich. Wielka zbrodniarka. Wszystkie zostały uwiedzione i zatrute przez Mao. Ale czy to mają być przeprosiny? To tylko show.
On nie potrafi wybaczyć. Pracował wcześniej jako historyk, badał dzieje współczesnych Chin. Jego pasję stanowiły jednak innego rodzaju kroniki: Wang był zapalonym fotografem. Wyjmuje stare, czarno-białe zdjęcia. Zwłoki jego żony. Czwórka dzieci stojących przed nimi w szeregu. Dym z komina krematorium. – Chciałem wszystko zachować. Prawdziwą historię.
Było to pierwsze zabójstwo rewolucji kulturalnej. Akt, który otworzył tamy dla orgii przemocy. W imię rewolucji, za aprobatą Mao Zedonga, bito na śmierć nauczycieli, topiono profesorów. To był czyn, po którym miały nastąpić tysiące, setki tysięcy, miliony podobnych. Zabitą była dyrektorka szkoły, a morderczyniami młode dziewczyny, jej uczennice. Nie tylko doprowadziły do jej śmierci, wcześniej przez wiele dni upokarzały ją i torturowały. Miejscem zbrodni okazała się jedna z najlepszych szkół w kraju.
Tutaj, do gimnazjum Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Pekinie, partyjna arystokracja wysyłała swoje córki. Uczyły się tu na przykład córki Denga Xiaopinga, wówczas sekretarza generalnego partii komunistycznej. Na zdjęciu w gazecie tuż obok Liu Jin pochyla się kobieta o siwych włosach, która wygląda na starszą od pozostałych. To Song Binbin. Również ona, córka generała, chodziła do tej szkoły. W sierpniu 1966 roku na oczach miliona rówieśników wspięła się na Bramę Niebiańskiego Spokoju, by stać się wybranką wśród wybrańców. Wszyscy oni zostali wyłonieni przez Wielkiego Przywódcę, by bronić rewolucji przeciwko jej wrogom w partii i narodzie. Przeciwko swoim nauczycielom i rodzicom.
Trwająca dziesięć lat rewolucja kulturalna była diabolicznym posunięciem Mao Zedonga, którego jego partyjni towarzysze po szaleńczym eksperymencie "wielkiego skoku" (1958-1961), zakończonym śmiercią głodową 40 milionów ludzi, odsunęli na boczny polityczny tor. Władzę odzyskał potem z pomocą młodzieży. Liczył się z faktem, że złamie tym samym kręgosłup dwóm pokoleniom młodych ludzi i pogrąży kraj w barbarzyństwie, z którego Chiny nie wydobyły się do dziś.
Młodzi podążyli za nim. Song Binbin, dziewczyna w grubych okularach i z warkoczem, dostąpiła zaszczytu wręczenia mu swojej bransoletki z napisem: "czerwonogwardzistka".
"Jak się nazywasz?" – zapytał Mao? "Binbin". "Co znaczy: wyksztalcona i zrownoważona?". "Tak". "To niedobrze – odparł. – Lepiej byłoby: Yaowu, żądna wojny". Od tej chwili stało się to nowym imieniem siedemnastolatki.
Dyrektorka Bian Zhongyun miała pięćdziesiąt lat, gdy została zamordowana przez swoje uczennice. Była chłopską córką, komunistką. Dlaczego nagle miałaby się stać "kontrrewolucjonistką", nie wiedział nikt. Temu krajowi wówczas dawno już odebrano zdrowy ludzki rozum i zdolność logicznego myślenia. Chodziło przede wszystkim o występowanie przeciwko autorytetom, i to już wystarczało. W czerwcu partia zawiesiła zajęcia we wszystkich szkołach i uniwersytetach w kraju, studiować miało się teraz wyłącznie idee Mao Zedonga. Młodzi ludzie upajali się swoją nową misją.
23 czerwca odbyło się pierwsze posiedzenie krytykujące Bian. Grupa czerwonogwardzistów przypuściła szturm na mieszkanie jej rodziny. Zaczęli wieszać wszędzie, także w sypialni, gazetki ścienne z tekstem: "Bian, ty służalcza tyranko, trujący wężu, posłuchaj, do cholery. Wydrzemy ci twoje psie ścięgna z ciała, wyrwiemy psie serce i rozwalimy psią głowę".
Jiang Qing, żona Mao, ogłosiła w imieniu swego męża: "Kiedy dobrzy ludzie wymierzają razy złym, jest to sprawiedliwe". Uczennice chwyciły za pałki, skórzane pasy, noże.
Mąż Bian pamięta, jak jego żona wróciła do domu, pokazała mu swoje poranione plecy i powiedziała: "Umyję się teraz, a potem pozwolę zatłuc się na śmierć". Wang błagał ją, by uciekli, ale ona odparła: "Wracam. Niech mnie zabiją. Jestem niewinna".
Po południu 5 sierpnia 1966 roku uczennice zapędziły Bian i innych nauczycieli na szkolne podwórko. Nazwały ich "czarną bandą", kazały się czołgać, wylewały na ich głowy atrament, polewały ich wrzątkiem, okładały nogami wyrwanymi ze stołu, z których wystawały ostre gwoździe. Były to dziewczynki w wieku piętnastu, szesnastu, siedemnastu lat. Na chwilę zrobiły przerwę i kazały sobie przynieść lody na patyku. Potem zmusiły dyrektorkę do czyszczenia toalety.
Bian była już słaba, opierała się o ścianę, opadała na podłogę, zostawiając krwawe smugi na kafelkach. Nastolatki wrzuciły ją na taczki – gdyby potem przez wiele godzin nie leżała w pełnym słońcu, być może zdołałaby przeżyć.
– Zobaczyłam, jak leży na wózku – opowiada pół wieku później, w herbaciarni, Feng Jinglan, która później została lekarką i zaczęła też pisać powieści. – Miała pianę na ustach i była wysmarowana fekaliami.
Co wtedy zrobiła? – Bardzo się przestraszyłam i prędko odeszłam – odpowiada. By zrozumieć jej lęk, trzeba wiedzieć, że nie wszyscy uczniowie należeli wówczas do rewolucyjnej awangardy. Feng Jinglan i Luo Zhi na przykład, siedzące dziś w herbaciarni, same były zwalczane przez swoje koleżanki. 5 sierpnia Feng musiała za karę za swoją "nienawiść wobec linii partii" umyć wszystkie okna w szkole. Luo Zhi mówi: – My dwie nie miałyśmy prawa uczestniczyć w wydarzeniach tamtego dnia.
Z razami i torturami było zaś tak: nie każdy się na to poważał. I nie każdy, kto miał wystarczającą odwagę, był do tego uprawniony. Dyscyplinowanie wrogów klasowych było zarezerwowane dla członków "pięciu czerwonych rodzajów" .
Dwie pozostałe, Liu Jin i Li Hongyun, pochodziły z ciemnoczerwonych rodzin. Li, która dzisiaj jest profesorką prawa, miała wtedy dopiero czternaście lat, była więc za młoda. Ale Liu Jin, córka partyjnego sekretarza, przywódczyni, która w czerwcu 1966 roku powiesiła w szkole pierwszą ścienną gazetkę, zachęcającą innych uczniów do większego rewolucyjnego zapału? Gdzie była ona i jej przyjaciółka Song Binbin, najsławniejsza ze wszystkich czerwonogwardzistek, kiedy ich dyrektorkę zakatowano na śmierć?
– Byłyśmy w pokoju nauczycielskim – mówi Liu Jin. – Zastanawiałyśmy się, jak dalej prowadzić pracę rewolucyjną.
Morderczą orgię na szkolnym podwórku zorganizowały "spontanicznie" młodsze uczennice – twierdzą zgodnie wszystkie cztery kobiety. – Kiedy usłyszałyśmy, że biją nauczycieli, pobiegłyśmy na dół – opowiada Liu Jin. – Uważałam, że to jest złe, powiedziałam im, żeby przestały. Co mogłyśmy jeszcze zrobić? Walczyły przecież z czarną bandą. Nie mogłyśmy zabronić ludowi w uwolnieniu się. Nigdy bym nie pomyślała, że to wszystko aż tak wyrwie się spod kontroli.
Wróciły do pokoju nauczycielskiego i debatowały dalej. Kiedy po kilku godzinach znowu wyszły na podwórze, znalazły swoją dyrektorkę nieprzytomną, leżącą na taczkach. Przerażone wysłały ją do szpitalu. Wkrótce po przybyciu tam Bian zmarła.
Co wydarzyło się potem?
– Byłam całkowicie zbita z tropu – mówi Liu Jin. – Świat się zawalił. Miałam pustkę w głowie. Czy to miała być rewolucja? Czytałam Marksa, Lenina, chciałam w ich książkach znaleźć odpowiedź. Ale jej nie znalazłam. Zaczęłam żałować tego, co się stało.
Ale wtedy jeszcze nie miała głębszych wątpliwości. Rewolucja dopiero co się przecież rozpoczęła. Dwa tygodnie później Liu Jin i jej przyjaciółka Song Binbin poszły pod Bramę Niebiańskiego Spokoju, by wiwatować na cześć Mao. Tego właśnie dnia Binbin miała zmienić imię na "Żądna Wojny".
Jeszcze w sierpniu 1966 roku w samym tylko Pekinie śmierć spotkała kolejnych 1772 ludzi. W dzielnicy Daxing na południu miasta w ciągu zaledwie pięciu dni zabito 325 osób. Najstarsza ofiara miała 80, najmłodsza 38 lat. Unicestwiono 22 całe rodziny, bo kiedyś były "prawicowe" albo "bogate". Można o tym przeczytać w książce "Rozgromić stary świat" pekińskiego historyka Bu Weihua. Praca ta ukazała się Hongkongu, w Chinach nie można jej kupić.
Partia woli zapomnieć. "Wielki skok naprzód" Mao Zedonga nazywa dziś wstydliwie "trudnymi latami". Rewolucja kulturalna to "dziesięć lat chaosu". A Mao, jak wyliczyła partia komunistyczna krótko po jego śmierci, był "w 30 procentach zły, a w 70 dobry". Wspomnienia – działacze doskonale to wiedzą – mogą być dla nich niebezpieczne. Sprawcy, podobnie jak i ofiary, jeszcze żyją i zajmują czołowe stanowiska w rządzie, gospodarce i społeczeństwie.
– Rząd chce, żebyśmy zapomnieli – stwierdza Li Hongyun, profesorka prawa. My mówimy: "nie".
Po objęciu władzy przez szefa partii Xi Jinpinga krytykowanie Mao stało się rzeczą jeszcze trudniejszą. Pod koniec zeszłego roku Xi wygłosił przemówienie, w którym rozkazał, by nie używać sukcesów czasu reform do dyskredytowania zasług Mao Zedonga. – Badanie rewolucji kulturalnej w Chinach to sprawa ogromnie problematyczna – mówi Daniel Leese, historyk i sinolog z uniwersytetu we Freiburgu, który analizuje brutalne zbrodnie maoizmu. – Chińscy koledzy są przerażeni atmosferą, jaka panuje w tej chwili na ich uniwersytetach.
Minęło parę lat, zanim cztery przyjaciółki zdecydowały się zacząć tropić ówczesne morderstwo, czyn, który w pewnym momencie ich życia znowu o sobie przypomniał. Z początku zareagowały niechęcią, nieufnością. Jedna z nich – wspomina Liu Jin – zaatakowała ją ostro, pytając: "Co ty właściwie knujesz?". Pozostałe były równie przestraszone. "Nasze życie jest przecież dobre, po co grzebać w przeszłości?" – brzmiał jeden z komentarzy, jakie dostała przez internet Luo Zhi. Inna napisała, cytując ulubiony slogan partii: "Żyjemy teraz w harmonijnym społeczeństwie, a ty chcesz zniszczyć tę harmonię".
Czy chodziło o lęk sprawców przed wykryciem? To też. – Niektórzy z nich pełnią wysokie stanowiska, są ustawieni – zauważa wdowiec Wang Jingyao. Również dlatego nie może wybaczyć czterem koleżankom: bo nie chcą podać nazwisk winowajczyń.
Czy rzeczywiście je znają?
Cała czwórka milczy, uchyla się od odpowiedzi. Tak, "to prawdziwa tragedia", że sprawczynie nie przyznają się do swojej winy – uważa Liu Jin. Ale im nie chodzi w pierwszym rzędzie o sprawy osobiste. Chodzi o ich kraj. O przyszłość, którą jako naród kształtować można jedynie wtedy, gdy spojrzy się w twarz własnej przeszłości. – To system jest podstawą całej tej historii – mówi jedna z nich. – To, że nie mamy państwa prawa – dodaje druga.
Dlaczego teraz, Liu Jin?
– Żal mnie wciąż nie opuścił. Musimy ustosunkować się do naszych działań. Jak inaczej mielibyśmy jako naród iść dalej naprzód? Co mielibyśmy powiedzieć naszym dzieciom?
Dlaczego teraz, Li Hongyun?
– Ignorancja jest wielka, młodzież zupełnie nic nie wie. W niektórych restauracjach kelnerzy dla żartu ubrani są w mundury czerwonogwardzistów. Na demonstracjach przeciwko Japończykom ludzie trzymali plakaty z Mao Zedongiem i niszczyli japońskie samochody. Wielu tęskni za Mao. Obawiam się, że kolejna rewolucja kulturalna nie jest daleko. Jeśli nie będziemy uważać, ona się powtórzy.
Wang Jingyao wie: nie pozostało mu już wiele czasu. Przygotował napis na swój grób: "Żył dla marzenia, za marzenie umarł". Chiny – mówi – potrzebują wolności. Przechowuje pudełko, w którym ma schowany pukiel włosów swojej żony i jej odrapany zegarek, który zatrzymał się na godzinie 3.40. Jest tam również ostatnie ubranie Bian, to w którym zmarła, pełne zakrzepłej krwi i zaschniętego brudu.
To wszystko trafić ma kiedyś do muzeum rewolucji kulturalnej. Gdy nadejdzie już dzień, w którym będzie je można w Chinach otworzyć.
....
Komunizm w wersji Mao . Niezależnie od wersji satanizm . Dodatkowo nie zajęcie sobie sprawy że cywilizacja Chin szanuje starszych sam Konfucjusz tego nauczał . Więc tu mamy megaperwersje . Poniewieranie starszymi przez młodych to tam zło maksymalne ! Mao także tu był największym potworem ...
Żonę tanio kupię - jak dysproporcja płci napędza handel żywym towarem w Chinach
Wiele z nich trafia do burdeli, choć prostytucja w Państwie Środka jest surowo karana, ale - co wyjątkowo zaskakujące - niektóre z dziewczyn są przeznaczone na żony. Z powodu polityki jednego dziecka w Chinach rośnie armia kawalerów. Za pięć lat liczba samotnych mężczyzn przekroczy 24 miliony. To oni będą napędzali proceder, który już teraz osiągnął gigantyczną skalę. W samym tylko 2013 roku policja rozbiła około pięć tysięcy grup przestępczych, trudniących się handlem żywym towarem, a za kraty trafiło 40 tysięcy osób. Aktywiści, którzy walczą z tym problemem, alarmują, że w dzisiejszych Chinach kobiety są "sprzedawane jak warzywa".
Na początku listopada ubiegłego roku chińscy internauci mogli wziąć udział w na pierwszy rzut oka typowej wirtualnej zabawie: wystarczyło wejść na konkretną stronę i wypełnić formularz, by wziąć udział w losowaniu. Później pozostało tylko czekać na łut szczęścia. Organizatorzy nie kusili jednak laptopem czy bonem na zakupy w supermarkecie, ale zwrotem kosztów wycieczki do Wietnamu. Brzmi nieźle? Sęk w tym, że dodatkowym warunkiem było znalezienie w czasie podróży… małżonki.
W zorganizowanej przez biuro matrymonialne zabawie pod hasłem "Nie płacz w Dzień Samotnych (święto obchodzone 11 listopada - red.). Jedź do Wietnamu i znajdź sobie żonę!" wzięło udział około 30 tysięcy mężczyzn. Nie do śmiechu było natomiast obrońcom praw człowieka, którzy przy okazji po raz kolejny przypomnieli: każdego roku tysiące kobiet (głównie z sąsiednich krajów) padają ofiarą handlarzy żywym towarem, a niekiedy nawet własnych krewnych, którzy za równowartość kilku tysięcy dolarów sprzedają je chińskim kawalerom.
24 miliony "przymusowych" kawalerów
Handel kobietami w celach matrymonialnych to jeden z najbardziej obrzydliwych bękartów osławionej polityki jednego dziecka, którą pekińscy włodarze wprowadzili pod koniec lat 70. ubiegłego wieku, by zastopować gwałtowny przyrost naturalny. Potrzeba było ponad czterech dekad, prawie 200 milionów przymusowych sterylizacji i około 340 milionów aborcji, by władze zorientowały się, że ta metoda kontrolowania przyrostu ludności może i przynosi wymierne (czy też raczej: doraźne) korzyści, ale na dłuższą metę prowadzi do rozrostu i tak już nabrzmiałych problemów społecznych.
Czytaj więcej: Chiny liberalizują politykę jednego dziecka. Jakie będą konsekwencje?
Wśród nich coraz bardziej poczesne miejsce zajmuje największa na świecie dysproporcja płciowa: obecnie na 100 kobiet przypada około 120 mężczyzn. Jak szacują eksperci z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, oznacza to, że już za pięć lat w Państwie Środka będzie około 24 milionów kawalerów, którzy nie będą mieli najmniejszych szans na ożenek. Chyba że zdołają uciułać kilkadziesiąt tysięcy juanów (kilka tysięcy dolarów) i zdecydują się na ryzykowne pośrednictwo handlarzy żywym towarem. Ryzykowne, bo już dziś co jakiś czas media nagłaśniają historie kobiet z Wietnamu, Kambodży, Birmy, Korei Północnej czy Laosu, którym udaje się uciec z domu swojego "właściciela". W takich przypadkach "inwestycja" okazuje się więc chybiona. I niebezpieczna, bo zgodnie z artykułem 240. chińskiego kodeksu karnego za porywanie i handel kobietami i dziećmi grozi co najmniej 10 lat odsiadki (maksymalnie dożywocie), a w skrajnych przypadkach - kara śmierci.
Ile dokładnie kobiet jest sprzedawanych jak towar na chińskim rynku matrymonialnym - nie wiadomo. Mimo iż od co najmniej dekady media nagłaśniają historie tych, którym udało się uciec od męża (a niejednokrotnie: także oprawcy), władze w Pekinie nie prowadzą, a przynajmniej nie podają, oficjalnych statystyk. Wiadomo za to, że tylko w 2013 roku policja przeprowadziła akcje wymierzone w około pięć tysięcy grup przestępczych, trudniących się handlem żywym towarem, w wyniku których za kratki trafiło około 40 tysięcy osób. Ilu z nich miało na sumieniu transakcje z kawalerami z prowincji i ich rodzinami pozostaje natomiast wielką niewiadomą, bo kobiety sprzedaje się też jako niewolnice: czy to domowe, czy seksualne.
Mimo ryzyka, coraz więcej rodzin decyduje się na zakup żony dla swoich potomków. Po pierwsze (i najważniejsze) jest to po prostu najtańsze rozwiązanie. Niska "podaż" kobiet na matrymonialnym rynku wyśrubowała ceny tradycyjnego wiana, jakie pan młody musi uiścić w ramach rekompensaty za zabranie z córki z rodzinnego domu. Obecnie waha się ono od 10 tysięcy dolarów w najbiedniejszych regionach do nawet 24 tysięcy dolarów (w bogatej prowincji Zhejiang). Tymczasem na czarnym rynku żonę można kupić już za trzy tysiące dolarów.
Chinki skazane na wygodne życie
W przypadku wybrania legalnej drogi do małżeństwa na wianie wydatki się nie kończą. Z corocznych sondaży internetowych Chińskiego Stowarzyszenia Pracowników Społecznych wynika, że kobiety w Państwie Środka, zwłaszcza te zamożniejsze i lepiej wykształcone, coraz częściej traktują małżeństwo jak inwestycję. W ankiecie przeprowadzonej w 2011 roku (w której wzięło udział ponad 50 tysięcy osób) zdecydowana większość Chinek (92 proc.) stwierdziła gotowość do zalegalizowania związku pod warunkiem, że wybranek będzie miał stabilne źródło utrzymania. Dwa lata później nieco mniej, bo 77 proc. ankietowanych kobiet postawiło poprzeczkę jeszcze wyżej: kandydat na męża musi zarabiać nie tylko regularnie, ale i co najmniej dwa razy więcej niż deklarowano w poprzedniej ankiecie.
Radosław Pyffel, prezes Centrum Studiów Polska Azja, przyznaje, że zmiana priorytetów życiowych Chinek implikuje kolejne problemy. - Po prostu kalkulują, co się im bardziej opłaca. Ich celem nie jest emancypacja w zachodnim stylu, ale zapewnienie sobie wygodnego życia. A ponieważ sytuacja demograficzna temu sprzyja, właściwie nic nie muszą robić, by to osiągnąć - wyjaśnia prezes Centrum Studiów Polska Azja. Ubodzy chłopi uprawiający kawałek poletka na niemal odciętej od cywilizacji wiosce z wyścigu o jakąkolwiek małżonkę, a zwłaszcza dobrze sytuowaną, odpadają więc w przedbiegach. Ale, jak podkreśla Pyffel, nawet cudzoziemcy, którzy jeszcze niedawno byli uznawani za dobrą partię, mogą dostawać w nim zadyszki. - Kiedyś obcokrajowcy, zwłaszcza Europejczycy, w tym także Polacy, mieli u Chinek bardzo duże powodzenie. Dziś samo to, ze są mili, szarmanccy, "cywilizowani" już nie wystarcza. Oni też muszą "coś" posiadać - dodaje ekspert.
W praktyce, mimo wygórowanych oczekiwań, one też są ofiarami systemu. Bo, jak podkreśla Radosław Pyffel, chiński kij dysproporcji płciowych ma dwa końce. - Z jednej strony bez partnera pozostają bogate wykształcone kobiety, z drugiej - biedni niewykształceni mężczyźni. I nijak można połączyć ich w pary. To jednak trend ogólnoświatowy, nie tylko chiński. Z drugiej strony życie mężczyzn w Chinach jest dziś bardzo trudne, a to rodzi frustrację, bo trudno im znaleźć partnerkę, jeśli nie pochodzą z bogatej rodziny, nie mają samochodu i mieszkania - wyjaśnia ekspert. I dodaje, że problem dotyczy nie tylko biednych chłopów z zachodniej części kraju, ale też mieszkańców Szanghaju czy Pekinu.
Ci drudzy mogą skusić sąsiadki z prowincji w Wietnamie, Birmie czy Kambodży wyrwaniem z zaklętego kręgu biedy. W internecie aż roi się od agencji matrymonialnych, które zachwalają żony (na przykład) z Wietnamu jako "cnotliwe tradycjonalistki". - Mamy różnych klientów, od rolników, poprzez pracowników biurowych po ludzi, którzy wrócili z zagranicy - zapewnia w rozmowie z "China Daily" pracownik jednej z nich. Za ich usługi trzeba jednak słono płacić: od 30 do 60 tysięcy juanów (czyli od pięciu do 10 tysięcy dolarów). Mimo to chętnych nie brakuje.
Z małżeństwa międzynarodowego korzystają też kobiety - pod warunkiem, że zdecydowały się na nie z własnej woli. - Pod względem ekonomicznym życie w Chinach jest lepsze - przekonuje agencję AFP 30-letnia Nguyen Thi Hang, która zgodziła się na małżeństwo z 22-latkiem z prowincji Henan. - Krewni namawiali mnie na ślub z Chińczykiem. Powiedzieli, że oni bardzo dbają o swoje żony i że dzięki temu nie będę musiała tak ciężko pracować, że będę mogła cieszyć się życiem - wyjaśnia. Jej teść z kolei dodaje: - Znalezienie żony to niełatwe zadanie. (…) Wietnamskie kobiety są takie same jak my, są w stanie wykonać każdą pracę i pracują ciężko.
Chciałoby się rzecz: wilk syty i owca cała. Tylko że coraz więcej jest przypadków, gdy ta "owca" nie ma pojęcia, że jest ciągnięta do lasu.
Sprzedawane jak warzywa
Ofiarami handlarzy żywym towarem padają głównie młode kobiety: 20-, 30-latki, a nawet młodsze. Według KWAT (Kachin Women’s Association of Thailand), organizacji pozarządowej pomagającej Birmankom, które padły ofiarą handlu ludźmi, co czwarta z nich nie skończyła w momencie uprowadzenia 18 lat. Tu ponownie wkracza do akcji czysta kalkulacja: im młodsza kobieta, tym większe szanse, że da zdrowe potomstwo. - Mężczyźni zawsze chcą mieć zdrową, młodą kobietę, która może "produkować" dzieci. Kobiety naprawdę są postrzegane jako maszyny do rodzenia - stwierdza w rozmowie z "The Telegraph" Julia Marip, która kieruje oddziałem KWAT w prowincji Junnan. Wyjaśnia też, że sprowadzone nielegalnie do Chin kobiety są sprzedawane jak towar na rynku - często dosłownie. - Przemytnicy ubierają je w ładne sukienki, malują. To bardzo okrutne, bo one nie zdają sobie sprawy, co się dzieje i są szczęśliwe, nosząc ubrania, jakich nigdy nie miały na sobie. A w międzyczasie zostają sprzedane jak warzywa - wyjaśnia Marip.
Co się z nimi dzieje później, zależy od "właściciela". W najgorszej sytuacji są te, które trafiają do burdeli. Ale i z tych, które miały więcej szczęścia i zostały wydane za mąż, los nieraz okrutnie drwi. Jak z 22-letniej Birmanki, która w rozmowie z "China Daily" wyznaje, że jej "pan i mąż" przez pół roku regularnie gwałcił ją i bił. Albo 12-letniej Aby, którą wuj zabrał na wycieczkę do sąsiedniej prowincji Junnan. W jej przypadku kilka godzin zamieniło się w trzy lata gehenny - za sprawą 20 tysięcy juanów, które zainkasował wuj w zamian za oddanie jej chińskiemu małżeństwu jako żonę dla ich 20-letniego syna. Przez ten czas była bita, zakazywano jej też kontaktów z rodziną a nawet wychodzenia z domu. - Byłam zbyt młoda, by wyjść za mąż, gdy mnie kupili. Później powiedzieli mi, że muszę poślubić ich syna. W pewnym sensie miałam szczęście. Gdybym była o dwa, trzy lata starsza, już byłabym jego żoną - opowiada w rozmowie z "The Telegraph". Szczęście dopisało jej jeszcze raz, gdy w czasie rutynowej kontroli dokumentów policjanci zorientowali się, że jest cudzoziemką. Zabrali ją na komisariat, a gdy opowiedziała im swoją historię - odesłali do Birmy. - Poszli też do tej rodziny. Powiedzieli im: "Nie możecie kupować ludzi, to nie są zwierzęta". Zapytali, czy chcę wnieść przeciwko nim oskarżenie. Odpowiedziałam, że nie. Chciałam tylko o tym zapomnieć i wrócić do domu - wspomina dziewczynka. Z kolei Julia Marip z KWAT dodaje, że wiele kupionych jako żony kobiet decyduje się na inną formę ucieczki - taką najłatwiej dostępną, ale i ostateczną: popełniają samobójstwo, łykając śmiertelną dawkę pestycydów.
Rozwiązanie problemu
Choć winowajca numer jeden, czyli polityka jednego dziecka, już dogorywa (pod koniec ubiegłego roku władze w Pekinie zapowiedziały złagodzenie restrykcji dotyczących planowania rodziny, co w praktyce właściwie oznacza jej zniesienie), wyrządzone przezeń szkody będą długo odczuwalne. - Pamiętajmy, że Polska ma jeszcze niższy wskaźnik urodzeń niż Chiny, mimo iż u nas nigdy nie realizowano polityki jednego dziecka. Natomiast w przypadku Chin jest istotne, że występuje tam duża dysproporcja płciowa, która jest naturalną konsekwencją polityki jednego dziecka, bo - między innymi ze względów kulturowych i ekonomicznych - wszyscy woleli mieć chłopca niż dziewczynkę - wyjaśnia Pyffel.
Dodaje też, że na wymuszane przez państwo demograficzne trendy nakłada się też czysta ekonomia. - Z jednej strony dziś już ponad połowa ludzi mieszka w miastach, wielu z nich bogaci się, więc już nie tylko chcą egzystować, ale i konsumować, korzystać życia. Z drugiej - wychowanie dziecka, nawet jednego, jest bardzo kosztowne: dzieci rywalizują ze sobą, a rodzice są pod olbrzymią presją, by w ich rywalizację inwestować, opłacać kursy, zajęcia dodatkowe. Mimo iż nie ma już polityki jednego dziecka, a państwo wręcz zachęca do rodzenia większej ich liczby, niektórzy ludzie w ogóle rezygnują z dzieci, bo związane jest to ze zbyt wysokimi wydatkami, ryzykiem i presją - mówi Pyffel.
Prezes Centrum Studiów Polska Azja przyznaje, że Chiny po raz kolejny stoją naprzeciw nabrzmiałego problemu, na który nie ma prostego rozwiązania. A nawet te skomplikowane nie są w stanie mu podołać. - W Chinach, podobnie jak w całej Azji Wschodniej, sytuacja jest o tyle specyficzna, że ludzie zdecydowanie bardziej słuchają się władzy. Poza tym jest to kraj autorytarny, więc rząd dysponuje dużo większym wachlarzem mechanizmów wcielania w życie różnych polityk. Ale póki co nie do końca są one skuteczne. Mleko się już rozlało, dysproporcja między kobietami a mężczyznami jest ogromna - wyjaśnia Pyffel. Jego zdaniem sprowadzanie żon dla Chińczyków z zagranicy może być dobrym tropem - ale pod warunkiem, że będzie to polityka legalna, sankcjonowana i nadzorowana przez władze. - Już teraz na północy Chin bardzo popularne są małżeństwa zamożnych Chińczyków z Rosjankami. Być może wszystko pójdzie właśnie w tym kierunku, czyli importowaniu żon z zagranicy, ale w sposób bardziej cywilizowany, a rząd będzie pomagał w kojarzeniu par międzynarodowych. Póki co jednak tworzy się szara strefa, a na niektórych obszarach, zwłaszcza z daleka od wybrzeża, najpopularniejszym sposobem zdobycia żony jest porwanie albo jej kupienie - uważa ekspert.
We wrześniu władze zapowiedziały kolejną zmasowaną akcję przeciwko handlarzom żywym towarem. Jednak zdaniem Davida Feingolda, międzynarodowego koordynatora programu UNESCO ds. AIDS i Przemytu, kij tu nie pomoże. - Pomysł, że policja jest w stanie powstrzymać handlarzy żywym towarem jest niedorzeczny - stwierdza w rozmowie z "The Telegraph". Jego zdaniem lepiej użyć marchewki, a konkretnie: dokładnie przeorać pole, na którym ma ona wyrosnąć. - Należy rozwiązać problemy gospodarcze i społeczne, które popychają ludzi do migracji - wyjaśnia.
Jednak na to się nie zanosi, więc prawdopodobnie jeszcze długo przeciętnym obywatelom nawarzone przez biurokratów z lat 80. piwo będzie się odbijało czkawką.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.
W ramach 8. Festiwalu Pięciu Smaków można obejrzeć film "Biała śmierć", który porusza tematykę czarnego rynku matrymonialnego w Azji Wschodniej. Więcej informacji na stronie:
http://www.piecsmakow.pl/
Komunizm zniszczyl ten kraj straszliwie .
Matrymonialna giełda w centrum Szanghaju
29 marca 2015, 09:26
Jak co niedzielę Park Ludowy w ścisłym centrum Szanghaju zapełnia się rodzicami szukającymi żon i mężów dla swoich dzieci. Młodzi Chińczycy nie zgadzają się już jednak na aranżowane małżeństwa i chcą sami decydować o swoim życiu.
Wzdłuż alejek zdesperowani rodzice rozkładają parasole, do których przyczepiają wypisane ręcznie na kartach A4 ogłoszenia opisujące zalety ich synów i córek oraz wymagania, jakie stawiają kandydatom na synowe i zięciów. Ponad ich głowami widać wznoszące się tuż obok parku drapacze chmur, symbole chińskiego postępu i otwierania kraju na świat, w tym słynny, ukończony w 2003 roku biurowiec Tomorrow Square. Mało które miejsce tak dobitnie ukazuje głębokie zmiany światopoglądowe, jakie zaszły w Chinach w ostatnich dekadach, i olbrzymi kontrast pomiędzy tradycją a nowoczesnością.
"Dziewczyna urodzona w 1986 roku, wzrost: 1,67 metra, dostojny wygląd i usposobienie, zamieszkała w pobliżu parku Changfeng, rodzice żyją. Wymagania: urodzony między 1982 a 1986 rokiem chłopak, zameldowany w Szanghaju, pracujący w mieście na stałe, z własnym mieszkaniem, nietykający papierosów ani alkoholu, którego rodzice żyją" - to jedno z setek takich ogłoszeń.
Do ojca opisanej w nim dziewczyny podchodzi starsza kobieta. Po krótkiej, rzeczowej wymianie zdań, mężczyzna wyciąga z kieszeni kopertę ze zdjęciem córki i pokazuje je kobiecie. Wymieniają się numerami telefonów. Być może coś z tego wyjdzie, choć szanse są małe, bo młodzi Chińczycy niechętnie odnoszą się już do aranżowania małżeństw przez rodziców.
Mimo to niektórzy rodzice przychodzą do Parku Ludowego co tydzień od wielu lat. Bez skutku.
- Już siedem lat mieszkam obok parku i w każdą niedzielę tutaj spaceruję. Widzę ludzi, którzy od siedmiu lat regularnie przychodzą szukać małżonków dla swoich dzieci. Nic z tego nie wychodzi, ale ich to nie zniechęca - mówi około 35-letni pracownik wysokiego szczebla w firmie motoryzacyjnej Ji Qianshan.
- Kiedy dzieci osiągną określony wiek, powiedzmy 25 lat, rodzice stają się bardzo niespokojni i nalegają, by jak najszybciej znalazły małżonków - opowiada mężczyzna. Jego zdaniem każda metoda znalezienia żony jest dobra, ale "najważniejsze, czy kochasz tę dziewczynę, czy nie".
Ji, który 14 lat temu znalazł sobie żonę bez niczyjej pomocy, dodaje, że na małżeństwie naciski rodziców wcale się nie kończą. Potem rodzice żądają, by jak najszybciej mieć dzieci. - Nie zamierzam popychać swoich dzieci do małżeństwa. Sam czułem się bardzo niekomfortowo pod presją rodziców i nie zamierzam robić tego samego mojej córce - oświadcza.
Giełda matrymonialna w Parku Ludowym dzieli się na sektory - osobny dla zameldowanych w Szanghaju, dalej całe Chiny, a za rogiem "kącik zamorski". Tam przychodzą rodzice Chińczyków mieszkających za granicą, zwykle w Anglii, USA czy Japonii. Niektóre ogłoszenia są nawet po angielsku lub japońsku.
Jedno z nich opisuje kobietę mieszkającą w Londynie, wykładowcę akademicką z tytułem doktora prestiżowej londyńskiej uczelni. Stojący obok kartki pogodni, elegancko ubrani staruszkowie - rodzice dziewczyny - wyjaśniają, że szukają dla niej męża mieszkającego w Wielkie Brytanii. Może to być Chińczyk, może być obcokrajowiec. Przychodzą do parku od trzech lat, ale nikogo jeszcze nie znaleźli.
Poza "kącikiem zamorskim" większość rodziców na obcokrajowca się nie zgadza. - Nie zgadzam się, bo nie lubię, i koniec - mówi jeden z nich. Wielu w ogóle nie chce rozmawiać. Fakt, że ich córki i synowie wciąż nie założyli rodzin, nie jest dla nich powodem do dumy. Dotyczy to zwłaszcza córek, które osiągając wiek mniej więcej 25 lat, stają się w Chinach "shengnu" - kobietami, które pozostały. To coś jak stare panny, ale z naciskiem na brak perspektyw zamążpójścia. Według chińskiej encyklopedii internetowej Baidu Baike w samym Pekinie w 2009 roku było 550 tys. takich kobiet.
W parku funkcjonują również agencje matrymonialne. - Mężczyźni rejestrują się za darmo, kobiety muszą zapłacić 500 juanów (300 zł), bo kobiet mamy więcej - tłumaczy prowadząca jedną z takich agencji kobieta. Przy rejestracji pyta o wiek, wzrost, wykształcenie, zarobki i czy kandydat posiada własne mieszkanie. Następnie dopytuje o wymagania względem partnerki - jakie roczniki wchodzą w grę, minimalny wzrost i wykształcenie oraz czy musi być ładna, czy może być brzydka. Większość osób na jej liście zarejestrowali rodzice - wyjaśnia.
Pytana o skojarzone przez siebie pary, które rzeczywiście się pobrały, pokazuje gruby notes. Przy niektórych nazwiskach widnieje zielony znak, oznaczający ślub. W przypadku zawarcia małżeństwa nie trzeba nic agencji dopłacać, jedynie "co łaska" w tzw. czerwonej kopercie - dodaje swatka.
Jeszcze na początku XX wieku, gdy Chinami rządziła dynastia Qing, rodzice mieli nad dziećmi całkowitą kontrolę. Przed ślubem pary młode zwykle nie miały ze sobą kontaktu, a pojęcie randki było zupełnie nieznane. Małżeństwa aranżowali rodzice, którym pomagały profesjonalne swatki. Decyzja należała wyłącznie do nich, a młodzi nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia.
Choć małżeństwa aranżowane są od 1950 roku nielegalne, zdaniem dyrektora centrum studiów nad kulturą tradycyjną ze Wschodniochińskiego Uniwersytetu Pedagogicznego w Szanghaju Tiana Zhaoyuana obyczaj ten miał swoje dobre strony. "W rzeczywistości swatki odgrywały bardzo ważną rolę, szukając odpowiedniej partii o podobnym statusie społecznym. Prowadziło to do stabilnych, zdrowych małżeństw - ocenił badacz. - Była ona również mentorką, która uczyła niedoświadczoną młodą parę, jak się zachowywać i doceniać się nawzajem, by w małżeństwie wszystko szło gładko".
Z Szanghaju Andrzej Borowiak
...
Komuna zrobiła tam piekło . To skutki polityki ,,demograficznej" .
Chińskie "czarne dzieci" - miliony, które znalazły się poza systemem przez politykę jednego dziecka
Małgorzata Gorol
30 marca 2015, 17:55
Publiczne szkoły czy dotowana opieka zdrowotna nie są dla nich. Nawet kupienie biletów na pociąg może być problemem. Mowa o chińskich "czarnych dzieciach", czyli osobach, których rodzice złamali zasady polityki jednego dziecka i nie stać na związane z tym kary. Bez rejestru urodzin i zameldowania zwanego hukou są niczym "nielegalni" mieszkańcy własnej ojczyzny. Jak ocenia serwis The Diplomat, ich sytuacji nie poprawiło nawet złagodzenie jakiś czas temu restrykcyjnego prawa.
Obecny system hukou, czyli rejestr gospodarstwa domowego, został ustanowiony w 1958 r. i miał zapobiegać niekontrolowanemu przemieszczaniu się ludności między obszarami wiejskimi a miastami. Był to czas, gdy na potęgę tworzono na wsiach komuny ludowe, które miały przynieść komunistycznym Chinom wielki dostatek. Zamiast tego przyniosły głód i gospodarczy dołek. Ale książeczki hukou, zawierające podstawowe informacje o obywatelach, przetrwały. Zresztą, już dużo wcześniej prowadzone były podobne spisy.
Cały system był wielokrotnie przez media określany mianem chińskiego apartheidu, który dzielił społeczeństwo na klasy wiejską i miejską (chiński rząd zapowiedział w zeszłym roku reformę, mającą zniwelować te rozróżnienia). Ale co z tymi, którzy w ogóle nie zostali zarejestrowani? To właśnie od tego dokumentu uzależnionych jest wiele praw, pozwala on też na wyrobienie dowodu tożsamości. Brak certyfikatu urodzin i hukou to problemy z korzystaniem z ubezpieczenia społecznego, dostępem do publicznej edukacji, rządowych posad czy służby w wojsku, a nawet możliwością wzięcia ślubu i założeniem rodziny.
Tymczasem według przeprowadzonego w 2010 r. spisu powszechnego 13 mln Chińczyków znalazło się całkowicie poza systemem. Serwis The Diplomat, który pisał niedawno o - jak je określił - "ukrytych dzieciach", nie ma wątpliwości: w przypadku większości rodzice złamali zasady polityki jednego dziecka. Niestety, ich fatalnej sytuacji nie zmieniła wprowadzona 1,5 roku temu zmiana surowych zasad.
Ukryte "czarne dzieci"
Tragiczne konsekwencje prowadzonej przez chińskie władze od końca lat 70. ubiegłego wieku polityki jednego dziecka nie są tajemnicą. Zasadę wprowadzono z obaw przed przeludnieniem, ale jej stosowanie stało się przyczyną wielu przymusowych aborcji (nawet w późnych miesiącach ciąży), zabijaniem nowo narodzonych dziewczynek czy handlem "nadprogramowymi" dziećmi przy zagranicznych adopcjach. Z czasem zaburzone zostały proporcje płciowe w Chinach, gdzie na 116 mężczyzn przypada 100 kobiet (średnie proporcje to 105:100). W efekcie chińskim kawalerom zaczęło brakować kandydatek na żony we własnym kraju. To tylko przyczyniło się do kolejnej patologii - handlu kobietami.
Przez lata o zgodę na odstępstwo od surowego prawa mogły się ubiegać małżeństwa ze wsi, gdy ich pierwsze dziecko było dziewczynką, lub pary, które same nie miały nigdy rodzeństwa. Nawet niezamężne matki, choć rodziły tylko raz, musiały się liczyć z karami.
Mimo restrykcji niektórzy rodzice nie chcieli rezygnować z drugiego czy kolejnego dziecka. Ich decyzja oznaczała jednak wysokie grzywny - często wielokrotność rocznych pensji rodziców. W ubiegłym roku głośno było o przypadku chińskiego reżysera Zhang Yimou, który doczekał się pięciorga pociech. Musiał przez to zapłacić komisji planowania rodziny ok. 900 tys. euro.
A ci rodzice, których nie było stać na opłacenie takich kar finansowych? To właśnie ich maluchy nazywane są "czarnymi dziećmi" (heihaizi) - nie są one zarejestrowane w systemie hukou, a w przyszłości czeka je z tego powodu cały szereg kłopotów.
Zmiany bardziej na papierze
Wydawało się, że nadzieja dla takich osób przyszła w 2013 r., gdy chińskie władze złagodziły obowiązujące przepisy. Zgodnie z tym małżeństwa, z których choć jedna osoba była jedynakiem, mogą już starać się o drugie dziecko.
Według The Diplomat nie są to jednak wystarczające zmiany. Serwis zwraca uwagę na to, że łagodniejsze przepisy de facto nie przynoszą rewolucji dla rodzin wiejskich, które już wcześniej mogły się starać o kolejne dziecko, niezamężnych matek czy też par, które mają więcej niż dwoje dzieci. Co więcej, prawo nie działa wstecz, a więc cała rzesza "drugich dzieci", które pojawiły się na świecie przed 2013 r., nadal jest poza systemem, a ich rodzicom grożą grzywny. W ocenie The Diplomat dzieje się tak, ponieważ lokalne władze czerpią korzyści z polityki jednego dziecka, przetrzymując dokumenty potwierdzające ich tożsamość dopóki rodzice nie zapłacą. A władze centralne przymykają na to oko.
Nie będą tego jednak mogły robić tego w nieskończoność. Bo tak jak przed trzema dekadami obawiano się przeludnienia, tak teraz zagrożeniem dla Państwa Środka staje się dziura demograficzna - po prostu ktoś musi pracować na emerytury starszych Chińczyków. Po zmianach z końca 2013 r. chińskie władze oczekiwały, że rocznie z tego powodu będzie przybywać ok. 2 mln dzieci więcej niż wcześniej. Tymczasem, jak podaje agencja AFP, urodziło się ich zaledwie o 470 tys. więcej. Tylko co dziesiąta rodzina, która mogła zdecydować się na drugie dziecko, skorzystała z tego prawa.
Właśnie dlatego chiński premier Li Keqiang zapowiedział, że władze zastanawiają się nad dalszymi zmianami w polityce jednego dziecka. Może Pekin przypomni sobie także o już będących na świecie, ale nielegalnie urodzonych Chińczykach.
Małgorzata Gorol, Wirtualna Polska
...
Horror komunizmu .
W Chinach kwitnie handel dziećmi. Winna polityka jednego dziecka
Aneta Wawrzyńczak
9 czerwca 2015, 11:28
O skali tego procederu świat dowiedział się w 2003 roku, kiedy chińska policja odkryła w bagażniku jednego z samochodów 28 niemowląt - otumanionych lekami, żeby nie płakały, poupychanych w nylonowych torbach. Od tamtej pory skala handlu małym żywym towarem w Państwie Środka wcale nie zmalała. Wręcz przeciwnie.
- Był słodkim, posłusznym chłopcem - mówi w rozmowie z BBC o swoim synu Xiao Chaohua z Huizhou, 320-tysięcznego miasta w chińskiej prowincji Guangdong. - Kiedy chciał pożyczyć pieniądze na jakiś smakołyk, żartowałem: a kiedy oddasz? Odpowiadał: kiedy dorosnę, oddam pieniążki. Kupię ci dobry samochód, bmw albo mercedesa.
Był luty 2007 roku, Xiao pracował w swoim małym butiku z ubraniami w dzielnicy przemysłowej Huizhou. Kilka godzin wcześniej wraz z żoną i 5-letnim synem Xiaosongiem byli na pobliskiej plaży, maluch stawiał zamki z piasku i pluskał się w wodzie. - Był bardzo szczęśliwy. Zrobiłem mu mnóstwo zdjęć komórką - wspomina Xiao w rozmowie z BBC. Po powrocie do butiku maluch poprosił ojca o garść drobnych, w pobliskim sklepie chciał kupić swój ulubiony przysmak - słodkie mleko. Razem z nim poszła jego 10-letnia siostra Xiao Lu. Ale wróciła sama. Rozstali się pod sklepem, bo mały Xiaosong chciał porozmawiać z kolegą.
Jego ojciec od razu wyruszył na poszukiwania, wezwał też policję. Funkcjonariusze tylko wzruszyli ramionami. "Syn został zapewne porwany i wywieziony do innego miasta" - usłyszał zrozpaczony ojciec. Xiao wziął więc sprawy w swoje ręce, po kilku godzinach przytargał na posterunek mężczyznę który już wcześniej kręcił się wokół jego syna. Jednak po krótkim przesłuchaniu został wypuszczony, później ulotnił się jak kamfora.
Xiao mimo to się nie poddał, wysupłał obłędną jak na jego warunki kwotę ośmiu tysięcy dolarów, by nadać w ogólnokrajowej telewizji ogłoszenie o zaginięciu syna. Bez odzewu. - Nie miałem żadnego planu. Po prostu oszalałem. Chodziłem wszędzie tam, gdzie byli ludzie, gdzie był jakikolwiek tłum - opowiadał Xiao brytyjskiej telewizji. W ciągu roku zjechał całą prowincję Guangdong. Wieszał plakaty na przystankach autobusowych, dworcach kolejowych i w centrach handlowych, oferował nagrodę za jakąkolwiek informację. W końcu sprzedał sklep, kupił vana, córkę odesłał do dziadków i od kilku lat jeździ po całym kraju w jednym tylko celu: by odnaleźć syna.
Wszystko na nic. Xiaosong przepadł jak kamień w wodę.
Takich "kamyczków" każdego roku w Chinach jest około 20 tysięcy - tak przynajmniej podaje BBC w oparciu o szacunki amerykańskiego Departamentu Stanu (bo rząd w Pekinie oficjalnych statystyk nie prowadzi, a przynajmniej ich nie ujawnia). A trzeba przecież wziąć poprawkę na to, że rzeczywiste liczby mogą być nawet kilkukrotnie wyższe, jak to zawsze na czarnym rynku bywa. Na tym chińskim, towarem pierwszej potrzeby stały się właśnie dzieci.
Skutek polityki jednego dziecka
Handel dziećmi to kolejny tragiczny skutek polityki jednego dziecka, po m.in. selektywnych aborcjach, dzieciobójstwie i sprowadzaniu dla samotnych kawalerów żon-niewolnic z zagranicy. Najbardziej pożądani (a więc i najdrożsi) są oczywiście chłopcy, ich faworyzowanie przez wieki zakorzeniało się w chińskiej tradycji, kulturze, a także gospodarce. I nawet nowe komunistyczne władze, które o 1949 roku chwyciły za ideologiczne motyki, nie były w stanie tego wyrugować.
O tym akcie chińskiego dramatu pod tytułem "Polityka jednego dziecka" świat usłyszał w 2003 roku, kiedy policja w prowincji Guangxi odkryła w bagażniku 28 niemowlaków, otumanionych lekami (żeby nie płakały), poupychanych w nylonowych torbach. Jedno z dzieci już nie żyło. Przemytnicy zostali pojmani, przywódcy gangu skazani na śmierć. Surowe wyroki nie zniechęciły przestępców. Po prostu przenieśli się do internetu. O skali zjawiska może świadczyć chociażby to, że w czasie największej jak dotąd akcji wymierzonej w handlarzy małym żywym towarem, którą chińska policja przeprowadziła w lutym ubiegłego roku, uratowano 382 dzieci, a aresztowano - prawie trzy razy więcej (blisko 1,1 tysiąca osób).
Obecnie czarnorynkowe ceny za chłopców wahają się od 10 do 16 tysięcy dolarów, dziewczynkę można dostać już za połowę tej kwoty. Chętnych do zapłacenia astronomicznej jak na chińskie realia kwoty nie brakuje. Niektóre dzieci trafiają więc w ręce lokalnych mafii, które wykorzystują je do żebrania na ulicach albo pracy w fabrykach tekstylnych, zdecydowana większość zostaje sprzedana nowym rodzicom.
W ten sposób instynkty rodzicielskie zaspokajają bezpłodne pary - tak z kraju, jak i z zagranicy, przede wszystkim Stanów Zjednoczonych - którym dłużą się i nużą żmudne procedury adopcyjne. Albo zyskują upragnionego syna te, których po prostu nie stać na płodzenie kolejnych dzieci z nadzieją, że wreszcie urodzi się wymarzony syn. Taki właśnie argument podawał w rozmowie z "Beijing Times" Zhu Shouqi, który kupił noworodka z sąsiedniej prowincji. Jak wyjaśniał, zdecydował się na ten desperacki (i drogi, bo kosztujący go ponad 9,5 tys. dol.) krok, gdyż jako ojciec trzech córek pragnął również syna, a na loterii matki natury miał przecież tylko 50 proc. szans.
Nie zawsze dzieci padają ofiarą porwań, tak jak miało to miejsce w przypadku małego Xiaosonga. Często to sami rodzice decydują się na rozpaczliwy krok i sprzedają własne potomstwo. Reporterzy BBC skontaktowali się z matką, która wystawiła swoją 8-miesięczną córeczkę na sprzedaż za 32 tysiące dolarów. - Chociaż łamie mi to serce, chcę zapewnić jej lepsze życie - tłumaczyła. Przesłała też zdjęcie dziewczynki - jeszcze razem z jej bratem bliźniakiem. Jak zapewniła, chłopiec znalazł już wcześniej nabywcę. Przy sobie chciała (lub mogła) zostawić tylko 3-letnią córkę. Brytyjska telewizja dotarła też do 23-letniej Zhang Qingqing, która stanęła na głowie, by odnaleźć swoich biologicznych rodziców. Tylko po to, żeby zapytać ich, czemu sprzedali ją za równowartość 100 dolarów.
Walka z wiatrakami
W 2007 roku, na konferencji zorganizowanej w indyjskim Hajdarabad przez Fundusz Ludnościowy Narodów Zjednoczonych (UNFPA), autorzy raportu na temat skutków polityki jednego dziecka w Chinach przewidywali, że w kolejnych latach doprowadzi ona do "natężenia zachowań aspołecznych i przemocy, a w konsekwencji stanie się zagrożeniem dla długofalowej stabilności i zrównoważonego rozwoju chińskiego społeczeństwa". Prężnie rozwijający się czarny rynek handlu dziećmi jest tego smutnym dowodem.
Władze w Pekinie oficjalnie zdają sobie z tego sprawę - i próbują walczyć tym walczyć. W marcu 2013 roku zainicjowały drugą poświęconą walce z handlem ludźmi ośmiolatkę (na lata 2013-2020). Największą innowacją jest wprowadzenie testów DNA (dla rodziców zaginionych dzieci i odbijanych przez policję maluchów) i przechowywanie ich w ogólnokrajowej bazie. To niby spory krok naprzód, ale w przełożeniu na chińskie realia może się okazać jedynie dreptaniem w miejscu.
- W ciągu dekady nastąpiła znacząca poprawa, ale nie sądzę, by dotyczyło to lokalnej policji - stwierdził Charlie Custer, filmu dokumentalnego "Living With Dead Hearts", w rozmowie z "The Guardian". Tajemnicą poliszynela jest przecież to, że skorumpowani urzędnicy i policjanci dorabiają na boku, między innymi przymykają oczy na handel dziećmi, a nawet bezpośrednio w nim uczestnicząc.
W proceder zaangażowani są zresztą nawet pracownicy sierocińców i lekarze w szpitalach położniczych. "The Guardian" opisywał historię matki, która urodziła w Fuping (prowincja Shaanxi) chłopca, ale opiekująca się nią i dzieckiem lekarka Zhang Suxia przekonywała ją i jej męża, by zostawili chłopca w szpitalu, bo dziecko jest ciężko chore i lada moment i tak umrze. - Ufaliśmy jej, ponieważ była z tej samej wioski, co mój ojciec i od początku prowadziła ciążę mojej żony - wyjaśniał w rozmowie z "Beijing Times" ojciec chłopca.
Gdy jednak poprosili o pokazanie im syna, lekarka stanowczo odmówiła. To wzbudziło ich podejrzenia. Tym razem policja okazała się kompetentna: po przeprowadzeniu dochodzenia okazało się, że Zhang i sześciu innych lekarzy z miejscowego szpitala współpracowali z dwoma handlarzami żywym towarem, oferując im zdrowe noworodki po 3,5 tys. dol. Ci z kolei sprzedawali je dalej z trzykrotnym przebiciem.
Na kolejne przeszkody w walce z nielegalnym procederem zwraca uwagę Pi Yijun, profesor w Instytucie Prawa Karnego na Uniwersytecie Nauk Politycznych i Prawa. - Problemem jest to, że gdy dziecko ginie, rodzice idą, rozmawiają z policją, a ta musi ocenić, czy dziecko się tylko zgubiło, czy zostało porwane. Aby uznać je za porwane lub zaginione, muszą upłynąć co najmniej 24 godziny, tymczasem te 24 godziny są najbardziej kluczowe - zauważa w rozmowie z "Guardianem".
Historii z happy endem jest niewiele. O wielkim szczęściu mogą mówić rodzice porwanego i sprzedanego do adopcji 2-latka, którego nowi rodzice zwrócili pośrednikowi, gdy tylko odkryli, że chłopiec ma astmę. Jako wybrakowany towar maluch trafił do sierocińca. Jego pracownik rozpoznał go na zdjęciu zamieszczonym w internetowej bazie zaginionych dzieci prowadzonej przez fundację Suishou Public Welfare Fund.
Władze w Pekinie co prawda już kilka lat temu utworzyły specjalny oddział do walki z handlarzami dziećmi, ale zdecydowanie większy nacisk powinny położyć na śledzenie podejrzanych agencji internetowych, oferujących pośrednictwo w adopcji. Rząd w Pekinie mógłby oddelegować jakiś procent swoich internetowych cenzorów, by zajęli się śledzeniem stron, na których przeprowadza się nielegalne adopcje. W końcu Alibaba, czyli chiński odpowiednik Allegro, zatrudnia dwa tysiące pracowników tylko po to, by anulowali podejrzane aukcje.
Wreszcie - aktywiści zwracają uwagę, że działania władz nie są symetryczne. Z jednej strony handlarzom, przemytnikom i pośrednikom, jeśli uda ich się pojmać, sądy wymierzają bez mrugnięcia okiem kary śmierci. Z drugiej - ludziom kupującym na czarnym rynku dzieci grożą co najwyżej trzy lata za kratkami. Xiao Chaohua wierzy, iż zaostrzenie kar sprawi, że potencjalni rodzice adopcyjni dwa razy się zastanowią, zanim zdecydują się na nielegalną adopcję. Bo taki prosty, ludzki argument, że swoje szczęście rodzinne budują na czyimś wielkim dramacie, jakoś w Chinach do nikogo nie trafia.
...
To jest potworny komunizm.