Sowieckie obozy zagłady .
Serwis znalezionych frazAshley...
Historia pewnego zesłania, historia niepewnego powrotu
Mateusz Zimmerman
Komendant kazał mi podpisać wyrok: 25 lat ciężkich robót. Zapytałam: jaki wyrok, skoro nie byłam sądzona? Odpowiedział: Dziewczyno, musisz podpisać, bo wylądujesz w jakiejś kopalni albo jeszcze gorzej… Myślałam: lepiej, żeby śmierć dzisiaj przyszła.
Drewniany dom pani Anny wyglądał jak dworek mickiewiczowski. Krajobrazy wokół – też jak z "Pana Tadeusza". Za domem był sad. Z tego domu rodzinę pani Anny zabrało NKWD, by wywieźć ją na Syberię.
Dowborowo liczyło kilkudziesięciu mieszkańców. Leżało parę kilometrów od ówczesnej granicy Polski z Litwą – po polskiej stronie. To tu przyszła na świat Anna Chowan.
Wacław Patejko, jej przyszły mąż, urodził się z kolei w Józefowie. To nieopodal Józefowej Góry, czyli jednego z dwóch najwyższych wzniesień na Litwie, a także Miednik Królewskich, gdzie mieścił się jeden z czterech słynnych zamków w kraju. Z Józefowa niewiele już dziś zostało, za to dom rodzinny pani Anny do niedawna jeszcze stał.
– Rodzice chowali krowy, świnie. Przed wojną żyliśmy naprawdę bardzo dobrze – wspomina. Pamięta, że mogła jeść bułki i że zimą nie było problemu z ze zdobyciem ciepłych ubrań i butów. Rodzice mieli pierwszy gramofon w okolicy. Wierszyki o marszałku Piłsudskim, których pani Anna nauczyła się w pobliskiej podstawówce w Duksztach Pijarskich, bez zająknięcia recytuje i dziś.
Wojna wybucha, kiedy Anna Chowan ma 13 lat.
Każdej nocy mogli przyjść
Hitler i Stalin dzielą między siebie Europę Środkowo-Wschodnią. Spora część Wileńszczyzny przypada najpierw Republice Litewskiej, ale Sowieci w ten sposób tylko usypiają czujność jej władz. Nie upłynie nawet rok, a na tych terenach pojawia się Armia Czerwona. Zaczynają się rządy komunistów. – Do partii to się zapisywali bandyci, pijacy, jacyś różni podejrzani ludzie, co nie mieli pomysłu na życie – wspomina pani Anna.
Już wtedy jej rodzina była wytypowana do deportacji.
– Było wiadomo, że wywożą, ale nie wiadomo było gdzie. To wyglądało tak, że uzbrojeni ludzie otaczali cały dom. Dwóch wchodziło do środka i sprawdzało wszystkim dokumenty. Potem mówili im, że nie mogą mieszkać na terenie Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i kazali się pakować. Każdej nocy mogli przyjść. Nie spaliśmy we własnym domu, tylko u sąsiadów – opowiada.
NKWD tym razem jeszcze nie zdążyło. Hitler napadł na Związek Radziecki. Nadeszli Niemcy.
Na nieodległym zamku w Miednikach Królewskich urządzili obóz tranzytowy. To nieopodal drogi Wilno-Mińsk, więc mijały się w tej okolicy transporty rannych, którzy wracali z frontu wschodniego, i żołnierzy dopiero jadących na front. Wacław Patejko, wtedy 16-latek, został zmuszony do pracy dla okupantów – budował w tym obozie baraki.
Tragedia za drugiego Sowieta
W okolicy działały nie tylko Armia Krajowa i partyzantka radziecka. – Były też różne leśne bandy, których członkowie uważali się za partyzantów. Wszyscy oni walczyli z Niemcami, ale też wykorzystywali miejscowe gospodarstwa – opisuje Jan Patejko, syn pani Anny. – W nocy przychodzili i mówili: "buty dawać", "słoninę dawać" – wspomina kobieta.
Żywność rekwirowali też Niemcy. Ale, jak mówi pan Jan, w granicach rozsądku: – Jak widzieli, że ktoś dobrze na własnym gospodarstwie pracuje, to po pierwsze: za bardzo się nie czepiali, a po drugie: nie zabierali tyle, żeby kogoś zrujnować. Sowieci, dla porównania, mieli potem zdzierać z ludzi wszystko.
Na Wileńszczyźnie, w okolicach Miednik, ukrywało się sporo oddziałów partyzanckich. Ich działania nasilały się. – Niemcy do lasu się nie zapuszczali, bo się bali. Zwłaszcza nocą. Ale dochodziło do akcji odwetowych i tu i ówdzie we wsiach czasem kogoś rozstrzelano – mówi Jan Patejko.
Latem 1944 r. żołnierze AK w ramach akcji "Burza" wychodzą z podziemia i biorą udział w wyzwoleniu Wilna, walcząc u boku Armii Czerwonej (operacja "Ostra Brama"). Potem większość oficerów zostanie aresztowana, a żołnierze – rozbrojeni. W ślad za Armią Czerwoną pojawia się NKWD.
Anna Patejko: – Za Niemca życie toczyło się mimo wszystko normalnym trybem. Były chrzciny, były wesela. Ale "za drugiego Sowieta" – to już tragedia była.
Z kołchozu nie było odwrotu
Zaczęło się od rekrutowania miejscowych do radzieckiego wojska. – Wszyscy chłopcy, co skończyli 18 lat, dostali powołanie. Ale oni już bardziej woleli iść do Armii Berlinga, bo to przynajmniej Polacy byli. I zaczęły się łapanki. Chłopców nocą z domów wyciągali. Z naszej wsi dwaj próbowali uciec do lasu, to ich zastrzelono na miejscu – opowiada pani Anna.
Już wtedy wywieziono na Ural brata jej matki. Był tam do końca wojny. – Straszny głód na Uralu był, psy i koty musieli jeść. Dużo ludzi pomarło – mówi pani Anna.
Do wsi ciągle przychodzili też partyzanci albo po prostu bandyci. Któregoś razu zabrali rodzinie Chowanów konia i wóz załadowany zbożem.
Gdy Sowieci zdławili już zbrojny opór na Wileńszczyźnie, zaczęli tworzyć kołchozy. – Ludzi do nich zapędzali: utrudniali prowadzenie samodzielnego gospodarstwa, potem po prostu zabierali wszystko. A jak już się ktoś zapisał do kołchozu, to nie było stamtąd odwrotu – tłumaczy mi Jan Patejko.
Zobacz post na facebooku
Jego dziadek, czyli ojciec pani Anny, zapisać się nie chciał. Któregoś razu po zbiorach zabrał zboże do własnej stodoły, zamiast oddać kołchozowi. Był za to sądzony, ale udało się go uchronić od więzienia dzięki łapówce. W lokalnych organizacjach partyjnych zaczynały powstawać listy kułaków. Ci mieli zostać wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego.
– Zbierali się i "obradowali" – każdy musiał zaproponować nazwisko i w ten sposób kogoś robiono kułakiem. Nawet jeśli ten ktoś się potem wywinął przekupstwem, to oni i tak musieli wskazać kogoś innego. Bo plan przewidywał znalezienie określonej liczby "wrogów narodu" i liczby musiały się zgadzać – opowiada Jan Patejko. Jego dziadek został wrogiem narodu m.in. dlatego, że przed wojną kupił o kilka hektarów ziemi za dużo.
Wywózka w nieznane
W drugiej połowie lat 40. pociągi z zesłańcami odchodziły z Litwy często. W domu pani Anny ciągle się mówiło: "będą wywozić, będą wywozić". – Nie znało się godziny ani dnia. To było nie do zniesienia – mówi.
Rodzina znów spała tygodniami u sąsiadów, z gospodarstwa zabrano też zawczasu bydło i większość wartościowych przedmiotów. Sama pani Anna mieszkała wtedy w Wilnie, gdzie uczyła się krawiectwa.
NKWD przyjechało do Dowborowa w październiku 1951 roku. Nocą okrążyli dom, weszli do kuchni, zażądali dokumentów. Rodzina usłyszała: "Nie wolno wam tutaj mieszkać. Pakować się". Najbardziej potrzebne rzeczy rzucano w pośpiechu na rozłożone na podłodze prześcieradła. Matka pani Anny zdołała uciec drugim wyjściem – zanim bliskich wywieziono ze wsi, zdołała jeszcze tylko przekazać im 9 tys. rubli za sprzedaną niedawno krowę.
Panią Annę oraz jej brata aresztowano następnego ranka, już w Wilnie. – Pamiętam, że przy aresztowaniu krzyczałam. Wiedziałam, że jedziemy na Syberię. Zawieźli nas najpierw do jakiejś piwnicy – a tam już był mój ojciec i siostra. Siostra miała dziewięć lat. Rodzina jeszcze próbowała ją jakoś zabrać do siebie, żeby i jej nie wywieźli. Ale się nie udało – mówi pani Anna i to jest jedyny moment naszej rozmowy, gdy łzy napływają jej do oczu.
Wszystkich przeznaczonych do deportacji wieziono ciężarówkami albo furmankami na stację w podwileńskich Ponarach – tam znajdował się największy węzeł kolejowy w kraju. Na ludzi czekały bydlęce wagony.
– Przeszło 40 osób z dobytkiem musiało się zmieścić w wagonie. Czasem były przystanki. Wtedy wychodzili wyznaczeni mężczyźni i z konwojentami przynosili kipiatok – wrzątek, czasem wiadro kaszy. Ale trzeba się było żywić głównie tym, co się zabrało. Najgorsza była "toaleta" – dziura w podłodze wagonu, trzeba było to miejsce zasłaniać jakimiś rozwieszonymi dywanami, prześcieradłami… – opowiada pani Anna.
Trwało to 21 dni. Pociąg pokonał cztery tysiące kilometrów. Nikt nie wiedział, gdzie i kiedy się zatrzyma.
Pomost do niewoli
Stacja końcowa: Tomsk, nabrzeże Tomu (czyli dopływu Obu). Zesłańcy mieli być załadowani na barki rzeczne, którymi zwykle wożono węgiel.
– Długim, drewnianym pomostem szło się do tych barek. Jak do Arki Noego, taki biblijny obrazek. Na barce czarno, brudno. I jak tam zimno, Jezus Maria… – mówi Anna Patejko.
Barki popłynęły kilkaset kilometrów w dół rzeki, na północ. Zatrzymały się w Kołpaszewie. – Kolejne kilkaset kilometrów dalej w tym kierunku znajduje się ta osławiona "wyspa kanibali", o której niedawno wydano książkę – zaznacza Jan Patejko [chodzi o wyspę Nazino – przyp. MZ].
– Zaczęli wyczytywać wszystkich po nazwisku. Pomyślałam sobie, że w ten sposób sprzedawano kiedyś niewolników. Rozdzielali do obozów, w zależności od tego, co kto umiał – opowiada pani Anna. Na pokładzie kolejnej barki wraz z rodziną popłynęła do wsi Griszkino, która była jednym z łagpunktów stalinowskiego Gułagu.
Griszkino i okolice to jedno wielkie bagno. Rzekę, która płynie przez tutejsze torfowiska, nieprzypadkowo nazwano Czają – jej wody mają właśnie brudny, herbaciany kolor. Jan Patejko pojechał w miejsce zsyłki rodziców w 2004 r.: – Śnieg zaczyna tutaj padać we wrześniu. Puchu się robi półtora metra. No i mróz: jak jest 40 stopni poniżej zera, to jest dobrze, ale jak jeszcze zerwie się wiatr, to z domu nie sposób wyjść, bo domy są zasypane po dach – opowiada.
Rdzewiejące barki widać dziś na nabrzeżach Czai. Wtedy transportowano nimi też drzewo wycinane w tajdze. "Wieś" Griszkino na początku lat 50. była skupiskiem paru baraków, domów, szkoły i oczywiście komendantury NKWD, gdzie co miesiąc każdy zesłaniec musiał się meldować.
W tej komendanturze pani Anna usłyszała swój "wyrok": 25 lat ciężkich robót.
– Komendant kazał podpisać. Pytam: jaki wyrok, skoro nie byłam za nic sądzona? On odpowiada: "Dziewczyno, ale ty musisz to podpisać. Nie podpiszesz, to wylądujesz w jakiejś kopalni albo jeszcze gorszym miejscu". I podpisałam. Co było robić? – opowiada.
Najważniejsza była maszyna do szycia
– Wcześniej wiedzieliśmy, że jedziemy "na Syberię", ale nie wiedzieliśmy, na jak długo. Jak usłyszałam swój wyrok, to myślałam: lepiej, żeby śmierć dzisiaj przyszła. Ale sama przychodzić nie chce... – wyznaje pani Anna.
Ma wtedy szczęście w nieszczęściu – wyuczony fach krawcowej daje jej pracę pod dachem. Zabrana z Wilna maszyna do szycia okazuje się najistotniejszą z pospiesznie zapakowanych w podróż rzeczy. W tym samym czasie jej przyszły mąż pracuje jakieś 20 km w górę rzeki, przy wyrębie lasu.
– Do tajgi się nie idzie tylko wtedy, jak jest 50 stopni mrozu. Termometrów nie ma, więc brygadzista wychodzi przed barak z kubkiem wody i podrzuca. Spada sam lód – jest 50 stopni. Spadają krople wody – to znaczy, że mróz jest mniejszy i można iść do pracy – opowiada pan Jan.
Pracujących przy wyrębie lasu obowiązywały dzienne normy. Pilnowała ich rosyjska brygadzistka, a po niej: enkawudzista, który wrzeszczał na Polaków i wymachiwał pistoletem, kiedy norma nie była wykonana.
– Z czasem oni się nauczyli oszukiwać tę brygadzistkę, obcinając kawały drzewa, które już było "policzone". Inaczej "radzieckiej normy" się nie dało zrealizować – uśmiecha się Jan Patejko.
Ochrzczony w syberyjskiej przerębli
Wacław Patejko trafił był na zsyłkę z matką i ojcem (uniknęli tego losu dwaj jego bracia, którzy pracowali w kołchozie). Przed wojną ojciec pana Wacława hodował klacze, na targach dla wojska jego klacz zdobyła złoty medal i niemałe pieniądze dla właściciela. – Jak już się znalazł w Griszkinie, to kazano mu się zajmować tutejszymi końmi, które były dość zaniedbane – mówi jego syn.
Jak Anna Chowan poznała męża? – Oni wiosną i latem spławiali drzewo i w tym czasie prawie cały czas byli w Griszkinie. No to jakoś tam się spotykaliśmy. Wie pan, ja miałam naprawdę spore powodzenie jeszcze przed zsyłką… Wacław się przypatrywał i przypatrywał i się w końcu zgodziłam za niego wyjść – śmieje się pani Anna.
Ślub wzięli na zesłaniu. W grudniu 1954 r. urodził się ich syn Jan. – Wieziono mnie dwadzieścia parę kilometrów saniami ze szpitala w Podgornym. A potem babcia ochrzciła mnie w przerębli w Obie – opowiada dzisiaj Jan Patejko.
"Kto pierwszy do worka…"
– Pożyliśmy tam rok, drugi, trzeci. Niby nie było żadnych widoków, że się kiedyś wróci, ale potem jakaś nadzieja cały czas się tliła – wspomina pani Anna. Nie pamięta dokładnej daty, ale wie, że pewnego dnia wróciła z pracy i od innej zesłanej, Rosjanki Marusi, usłyszała: "No, Stalin zdechł".
– Wiadomo, obowiązkowa żałoba potem była. A u nas w rodzinie to jest taka żałoba po Stalinie, że nigdy się nie mówiło o nim: "umarł". Stalin "zdechł" – śmieje się.
Czasy się zmieniały. W Griszkinie zaczęto szeptać, że Polacy niedługo zostaną zwolnieni. – Pracowali z nami Estończycy, Litwini, Rosjanie. Dwie dziewczyny z Estonii, które tam były od 1941 r., z takim samym wyrokiem, mówiły na samym początku: "Ania, ale ty tu jeszcze popracujesz". Powiedziałam im wtedy: kto pierwszy do worka, ten ostatni z worka – mówi Anna Patejko.
Wysłała pismo do polskiej ambasady w Moskwie, kiedy tylko przyszły dokumenty od Polskiego Czerwonego Krzyża. Wymiana korespondencji trwała niemal pół roku. Wreszcie w sierpniu 1956 r. okazało się, że polskie rodziny rzeczywiście mogą wyjechać.
– Zabraliśmy wszystko, co było można – mówi Anna Patejko.
– Rodzice mieli olbrzymie szczęście, bo okazało się, że do kraju mogą wrócić tylko ci Polacy, którzy założyli na zesłaniu pełne polskie rodziny. Jak na miejscu Polak się ożenił np. z Litwinką, co się zdarzało, to dla nich droga powrotu była zamknięta – wyjaśnia jej syn.
Powrót donikąd
Kiedy dostali karty repatriacyjne, na opuszczenie ZSRR mieli trzy miesiące. Musieli jeszcze odebrać polskie paszporty w Moskwie. Najpierw: podróż parostatkiem po Obie. Potem: cztery doby w pociągu z Tomska w wagonie typu plackarta. – Ledwo żywa dojechałam do Moskwy – mówi pani Anna.
– Wracało się w pewnym sensie "donikąd" – opowiada pan Jan. Z polskimi paszportami można było dojechać na punkt repatriacyjny w Janowie Podlaskim. Tam Matejkowie dostali przydziałowy pokój z kuchnią na pół roku. Jako repatrianci mogli jeździć bezpłatnie po całej Polsce, szukając miejsca do osiedlenia.
Władze sugerowały, aby domu szukali na Ziemiach Odzyskanych. – Jeździliśmy, sprawdzaliśmy, ale to nie było nic pewnego. Wtedy jeszcze nie było wiadomo, jak trwałe będą granice na zachodzie. A my chcieliśmy wreszcie bezpiecznie osiąść u siebie – mówi pani Anna.
Podczas jednej z tych podróży jej brat spotkał jakiegoś człowieka, który mieszkał w Chrzanowie – i w rozmowie urodził się pomysł, aby rodzina spróbowała osiąść właśnie tu. Dom kupili za niewielkie pieniądze, ale przez pierwszy rok i tak musieli mieszkać na strychu – Zajmowali go ciągle poprzedni lokatorzy. Długo nie chcieli się wyprowadzić, choć mieli już zapewniony kwaterunek – opowiada pani Anna.
Początkowo miejscowi brali Patejków za… Ukraińców – nowi mieszkańcy mówili "śpiewającą", północnokresową polszczyzną. – Pan wie, jaką sławę mieli wtedy Ukraińcy w Polsce, prawda? Sąsiadka sąsiadkę pytała: "Co tam się u Rusków dzieje?", mówiąc o nas. Długo myślałam, że przez to córki za mąż nie wydam. Ale i to się udało bardzo pięknie – uśmiecha się pani Anna.
Orał z latarką na pługu
Pan Wacław znalazł pracę w Fabloku – chrzanowskiej fabryce parowozów, która po wojnie stała się Fabryką Lokomotyw im. Feliksa Dzierżyńskiego. Zarabiał tysiąc złotych. – 25 złotych kosztowało kilo kiełbasy. Oj, ciężko było. Któregoś razu do naszej krowy przyszedł weterynarz, też przesiedleniec gdzieś ze Lwowa. I on zapytał: a czemu nie kupicie konia? – wspomina pani Anna.
Jej syn dodaje: – Ten koń stał się źródłem utrzymania dla całej rodziny – mówi Jan Patejko. – Ojciec musiał zostawić Fablok, bo dopadła go astma. Nie nadawał się do pracy w pyle, w zamkniętym zakładzie. No i został furmanem.
Przez 40 lat Wacław Patejko miał wozić materiały budowlane na konnej platformie. Potem, kiedy przyjechał tu także jego brat, woził je z bratem. Ale to nie było wszystko.
– Ludzie wtedy paśli krowy, w lasach albo na rowach. Ale koni na ogół nie mieli, więc cała ziemia w okolicy leżała odłogiem. Ojciec się za to zabrał – i ten spory kawał ziemi po obu stronach dzisiejszej ulicy Oświęcimskiej w Chrzanowie był regularnie "obrabiany" przez niego – opowiada pan Jan.
Pan Wacław miał żelazne zdrowie, mimo iż jeszcze na Syberii cudem wyszedł z zapalenia wątroby. – Wstawał o czwartej rano, karmił konia, jechał do roboty na siódmą, a po drodze jeszcze była jakaś orka. Wracał z roboty – znowu orka na czyjejś ziemi, a czasem po prostu siano do zebrania, młócka – jak to w gospodarstwie – opowiada syn.
Wacław Patejko orał nierzadko po zmroku, z latarką na pługu. Jego ojciec się wściekał. – Gonił go po podwórku przez to. Krzyczał: "ty to może wytrzymasz, ale koń nie". Bardzo ciężko wtedy pracował i mam wrażenie, że przez to zyskał w końcu szacunek okolicznych mieszkańców. Był niesamowicie słowny – jak po pracy wracał wieczorem, to trzeba było jeszcze wziąć zeszyt i zapisać, z kim i na co się umówił na następny dzień, bo to było święte – mówi pan Jan.
Wacław Patejko zmarł w 2011 roku.
600 kilometrów taksówką przez tajgę
Pan Jan końską pasję odziedziczył: – Zimą szkoły i wesela robiły kuligi. Ojciec jeździł na nie z leśniczym, potem ja jeździłem z synem leśniczego. Kilka koni nadal mamy, trzymamy je w leśniczówce.
Jan Patejko występuje konno w mundurze ułańskim przy okazji ważniejszych uroczystości czy rocznic. – Pojawiamy się w barwach 21. Pułku Ułanów Nadwiślańskich. W tamtym roku braliśmy udział w wielkiej rewii kawalerii na krakowskich Błoniach, było tam ponad 200 koni – opowiada. 21. Pułk Ułanów to jednostka, która wsławiła się najpierw jako ochotnicza formacja w wojnie polsko-bolszewickiej, a we wrześniu 1939 r. – w bitwie pod Mokrą z Niemcami.
Pan Jan odwiedził Griszkino w 2004 roku – wybrał się w tę podróż na swoje 50. urodziny.
– Jakąś niby-taksówką jechałem 600 km przez tajgę. Pooglądałem Czaję, widziałem też szpital, w którym się urodziłem. Widać, że przez lata prowadzono tam rabunkową gospodarkę, bo lasy są wycięte, więc to wszechobecne torfowisko stało się jeszcze większe. Ludzie stamtąd na ogół wyjechali. Szkoły już nie ma, budynku NKWD też nie ma, za to w Podgornym pomnik Lenina stoi – opowiada.
Niełatwe powroty w rodzinne strony
Od lat 70. Patejkowie regularnie wracają na Wileńszczyznę – wcześniej, jak mówi pan Jan, gospodarstwo wymagało tyle czasu, że do Krakowa na imieniny można się było "urwać" ledwie na dwie-trzy godziny.
Podróż na Litwę wymagała wtedy zaproszenia od rodziny. Na miejscu trzeba się było meldować z paszportem. - Do Moskwy bym już w ten sposób nie dotarł, bo w ZSRR nie można było tak po prostu jeździć, gdzie kto chciał – wspomina te podróże Jan Patejko. Przekraczanie granicy radzieckiej Litwy było trochę przejściem w inną rzeczywistość. Na dworcu w Grodnie zmieniał się rozstaw torów. Wszędzie stali pogranicznicy z karabinami, którzy czasem chodzili po dachu pociągu.
Pan Jan podkreśla, że te wyjazdy często miały wymiar handlowy. – W Polsce było sporo ubrań i ciuchów, których nie było tam. Stamtąd z kolei można było przywieźć np. telewizor. Radziecka służba celna pilnowała przede wszystkim, żeby nie wywozić walut i złota – opowiada pan Jan. Pierwszego Rubina Patejkowie przywieźli sobie właśnie z jednej z takich wypraw.
Tamte wyjazdy, jak mówi, często kończyły się płaczem. - Płakała mama, siostra mamy. Z kolei dziadek i babcia nic nie chcieli mówić o zesłaniu – wspomina pan Jan.
Rodzice nie chcieli też, aby jechał w miejsce ich dawnego zesłania. – Ale pojechałem, nagrałem filmy, przywiozłem zdjęcia, rodzina obejrzała – i trauma się chyba skończyła. Było inaczej, już łatwiej się o tym rozmawiało w domu – opowiada.
Zobacz post na facebooku
Nikt by nie przeżył, gdyby miejscowi nie pomagali
Patejkowie zostali jedną z rodzin, które totalitarny reżim częściowo "wyrwał z korzeniami". Żalu do Rosjan nigdy nie mieli. – Na Syberii nikt by nie przeżył, gdyby miejscowi nie pomagali – podkreśla pani Anna.
– Stalin dręczenie Polaków sobie upodobał, ale jego państwo było tak samo represyjne wobec wielu innych grup ludności. A wobec samych Rosjan przede wszystkim. Ci ludzie dzielili przede wszystkim wielki strach – mówi Jan Patejko.
A co z sentymentem do rodzinnych stron i koniecznością osiedlenia się w nowym miejscu?
– Kresowe resentymenty? Komu to dzisiaj jest potrzebne i co to może dać? Rodzice w 1956 roku mieli mimo wszystko poczucie, że uciekają z obcego, okrutnego kraju – i jaka by była ta Polska, do której wracali, to traktowali ją jak swój kraj – mówi pan Jan.
– W Dowborowie słońce świeci inaczej, drzewa pachną inaczej. Ale Bóg taki los mi wybrał. Ja się tu w Chrzanowie doczekałam wspaniałych wnuków, życie przeżyłam naprawdę szczęśliwe. Na co tu narzekać? – kończy swoją opowieść Anna Patejko.
....
Tak koszmar . Ale dzis szokuje jeszcze bardziej to ze w Rosji za tym tesknia ! Chcieli by powrotu tych wspanialosci . To jest zagadnienie psychopatii i socjopatii spolecznej .
Chcą ratować świadectwa stalinowskich zbrodni
Chodzi o piwnice mieszczące się w kamienicy przy ul. Strzeleckiej 8 na Pradze Północ. W latach 1944-1948 mieścił się tu areszt przejściowy NKWD i UB. W piwnicach budynku, na ścianach i drzwiach zachowały się inskrypcje, będące świadectwem istnienia w tym miejscu cel więziennych. Napisy przedstawiają imiona, nazwiska, daty, hasła patriotyczne, rysunki oraz kalendarze. Drzwi piwnic posiadają nawet wycięte judasze czy numerację.
Decyzją Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków z dnia 08.03.2013 r. Niektóre pomieszczenia wraz z korytarzem i schodami, zostały wpisane do rejestru zabytków. Jednak nie wszystkie. Część z tych, które znalazły się poza listą, także posiadają świadectwa stalinowskich zbrodni. Podobnie, jak w przypadku pomieszczeń objętych opieką konserwatorską, na ścianach znaleźć można napisy wydrapane przez osadzonych w czasie funkcjonowania w budynku NKWD oraz UB.
Jak informuje WawaLove.pl organizacja Kolekcjonerzy Czasu, "niezwykle ważnym jest, że za każdą postawioną na ścianie, czy drzwiach kreską, kryje się człowiek, jego życie, śmierć, rozpacz rodziny oraz czyny i świadectwa dane przez niego dla wolności naszego kraju". Jako konkretny przykład organizacja podaje, że w części nie wpisanej do rejestru zabytków znajdują się inskrypcje świadczące o osadzeniu w tym miejscu Mieczysława Grygorcewicza ps. "Bohdan".
Informacje te zgodne są z jego późniejszymi, opublikowanymi wspomnieniami. - Podobnych przykładów jest zdecydowanie więcej - mówią członkowie organizacji - jednak nie o ilość chodzi, lecz o pamięć o każdym z osadzonych - dodają.
Właścicielem kamienicy jest One-Development Sp. Z o.o., która chce przebudować obiekt. Ma w planach zamianę kamienicy na apartamentowiec. - Jeżeli piwnice nie zostaną objęte opieką konserwatorską, nic nie będzie stało na przeszkodzie, by planowane tam prace, zniszczyły wspomniane w piśmie świadectwo trudnej i bolesnej historii - mówią "Kolekcjonerzy czasu" i proszą o pomoc.
Pomóc można chociażby podpisując petycję, która zostanie wysłana do Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. W tej chwili podpisało ją już prawie 350 osób. Ci, którzy chcą ratować świadectwa stalinowskich zbrodni na Pradze, składają wniosek o objęcie opieką konserwatorską, poprzez wpisanie do rejestru zabytków nieruchomych, wszystkich piwnic znajdujących się w kamienicy przy ul Strzeleckiej 8, jak również "poddanie ocenie zasadność objęcia ochroną konserwatora, całego budynku, jako świadka i uczestnika tamtych wydarzeń". Petycję znajdziecie w tym miejscu.
http://www.petycjeonline.com/signatures/kamienica_przy_strzeleckiej_8_-_ywe_lady_reimu_stalinowskiego/
Przeczytajcie też: List otwarty w sprawie projektu biurowca na Skarpie
http://wawalove.pl/List-otwarty-w-sprawie-projektu-biurowca-na-Skarpie-a16879
...
Komunistyczny horror .
Rosja: muzeum na terenie obozu Perm-36 przeszło pod kontrolę państwa
Muzeum Historii Represji Politycznych Perm-36, utworzone na terenie jednego z najbardziej znanych łagrów dla więźniów politycznych w b. ZSRR, przeszło pod kontrolę państwa. Będzie zamienione w muzeum pracowników Gułagu - podało radio Echo Moskwy.
Wiktor Szmyrow, szef organizacji społecznej ANO "Perm-36", która powołała muzeum i kierowała nim od ponad 20 lat, powiedział agencji AP, że organizację odsunięto od pieczy nad placówką. Nastąpiło to w rezultacie przegranej sprawy sądowej przeciwko regionalnemu wydziałowi kultury.
Szmyrow powiedział rosyjskiej redakcji BBC, że władze lokalne usunęły z muzeum wszelkie wzmianki o zbrodniach reżimu stalinowskiego.
Niezależny portal Grani.ru podał, że pierwsza wystawa w muzeum po jego przejściu pod kontrolę państwa będzie poświęcona sposobom ochrony i utrzymywania więźniów.
Organizacja ANO "Perm-36" ogłosiła w poniedziałek, że rozpoczyna samolikwidację. "Wszelkie próby rozmów z administracją Kraju Permskiego o zachowaniu Perm-36 jako prawdziwego muzeum historii represji politycznych w ZSRR i jako unikalnego pomnika historii okazały się bezskuteczne" - ogłosiła organizacja na stronie internetowej.
W maju zeszłego roku władze regionalne wstrzymały finansowanie muzeum, co skutkowało odcięciem energii elektrycznej. Musiano wstrzymać oprowadzanie wycieczek.
Obóz Perm-36 istniał kilkadziesiąt lat. W pierwszym okresie zsyłano tam przede wszystkim żołnierzy Armii Czerwonej z niemieckich obozów jenieckich i koncentracyjnych. W latach 70. obóz stał się jednym z głównych ośrodków przetrzymywania dysydentów i obrońców praw człowieka. Wśród więzionych w tym łagrze był legendarny dysydent Siergiej Kowalow.
Ostatni opozycjoniści opuścili obóz w 1987 roku. Osiem lat później na jego terenie powstało jedyne w FR muzeum na terytorium byłego Gułagu - Muzeum Historii Represji Politycznych Perm-36.
...
Super decyzja na 75 lecie zbrodni w Katyniu . Z muzeum ofiar robia muzeum oprawcow . Pracownicy GULAGu to NKWDzisci ...
| The Telegraph
Rosja zamyka jedyne muzeum Gułagu
Jedyne w Rosji muzeum upamiętniające represje polityczne z czasów ZSRR, funkcjonujące na terenie byłego łagru Gułagu zostanie zamknięte. Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie przyjmowania przez placówkę darowizn z zagranicy.
Muzeum znajduje się na terenie w pełni zachowanego obozu pracy przymusowej. Jego dyrekcja poinformowała o śledztwie w sprawie przyjmowania zagranicznych funduszy. Przyszłość placówki jest niepewna.
Perm-36, łagier sowieckiego "archipelagu Gułag" i najważniejsze w Rosji muzeum poświęcone ofiarom sowieckich represji, od kilku lat walczył o przetrwanie.
Muzeum założono w latach 90. na terenie jednego z ostatnich obozów, gdzie przetrzymywano więźniów politycznych. Na początku marca placówka poinformowała o swoim zamknięciu, które zakończyło trwającą dwa lata walkę z władzami lokalnymi o utrzymanie misji jedynej tego rodzaju instytucji w Rosji.
- Otrzymaliśmy oficjalne zawiadomienie o rozpoczęciu oceny statusu muzeum jako zagranicznego agenta. Na razie nie wiemy, kiedy zacznie się ta ocena – powiedział Andriej Niktin, rzecznik prasowy muzeum, w rozmowie z rosyjską telewizją Dożd.
Niktin dodał, że kontrola w sprawie rzekomej "zagranicznej agentury" to efekt doniesień "kilku zatroskanych obywateli", którzy o swoich wątpliwościach poinformowali regionalny departament sprawiedliwości.
Zgodnie z ustawą uchwaloną z inicjatywy Kremla w 2012 roku, rosyjskie organizacje pozarządowe, które otrzymują wsparcie finansowe z zagranicy, uznawane są za narzędzia obcych rządów i mają obowiązek wystąpić do ministerstwa sprawiedliwości z wnioskiem o wpisanie do rejestru "zagranicznych agentów".
Określenie "zagraniczny agent" w Rosji kojarzy się negatywnie i jest synonimem szpiega z czasów zimnej wojny. Organizacje pozarządowe krytykowały prawo, nazywając je prymitywnym atakiem na społeczeństwo obywatelskie. Kilka zapowiedziało nawet, że prędzej się rozwiąże, niż zarejestruje jako zagraniczny agent.
Cel śledztwa w sprawie o obcą agenturę nadal jest niejasny, choć to nie pierwsza kontrola, z jaką w ostatnich tygodniach miała do czynienia dyrekcja muzeum.
Na początku miesiąca muzeum dowiedziało się o innym śledztwie prowadzonym przez prokuraturę w sprawie przestrzegania prawa dotyczącego przechowywania materiałów w archiwach historycznych.
Wiele wskazuje, że problemy muzeum rozpoczęły się w 2012 roku wraz ze zmianą władzy w regionie, kiedy to Władimir Putin odwołał ze stanowiska ówczesnego gubernatora Kraju Permskiego, który aktywnie wspierał muzeum w jego działalności kulturalnej.
Jego następca, gubernator Wiktor Basargin, zapowiedział, że w miejsce muzeum powstanie instytucja państwowa.
3 marca stowarzyszenie patronujące muzeum poinformowało, że placówka zostanie rozwiązana. Jego przedstawiciele oświadczyli, że negocjacje z władzami regionu, by zachować Perm-36 jako "prawdziwe muzeum upamiętniające represje polityczne z czasów ZSRR" okazały się "bezowocne".
Perm-36 był jednym z obozów pracy przymusowej wchodzących w skład systemu Gułag (słowo to jest akronimem nazwy instytucji zarządzającej siecią obozów). Gułag, założony tuż po rewolucji październikowej, był miejscem izolowania i niewolniczej pracy wrogich działaczy politycznych i innych podejrzanych osób.
System obozów swój "rozkwit" przeżywał w czasach dyktatury Stalina, ale niektóre łagry funkcjonowały aż do upadku Związku Radzieckiego. Perm-36, jeden z ostatnich obozów, w których przetrzymywano więźniów politycznych, zamknięto w 1988 roku.
...
~wartownik : Muzeum tam nie będzie bo gułag wraca do normalnej pracy o od naja zaczyna przyjmować kuracjuszy. Koniec leżenia.
...
Stalinizm juz otwarcie przywracaja .
Kanada: polscy architekci w centrum sporu o pomnik ofiar komunizmu
W Ottawie powstanie pomnik ofiar komunizmu – ostateczną zgodę wydała National Capital Commission (NCC), spółka skarbu państwa zarządzająca projektami w stolicy Kanady. Polscy twórcy projektu znaleźli się jednak w centrum politycznego sporu.
Sam pomysł wzniesienia w Ottawie pomnika ku czci ofiar komunizmu, zgłoszony w 2008 roku przez organizację Tribute to Liberty i zaaprobowany przez NCC rok później, nie ma przeciwników. Wielu oponentów ma za to wybrany rok temu w konkursie projekt pomnika, zaś rząd federalny forsuje wbrew prawie wszystkim – od rady miejskiej w Ottawie po wojskowych weteranów - jako miejsce budowy teren w pobliżu budynków parlamentu, gdzie zgodnie z wcześniejszymi planami miała powstać siedziba sądu.
REKLAMA
W sierpniu 2014 roku konkurs na projekt monumentu wygrał Team Kapusta, czyli zespół złożony z mieszkającego w Nowym Jorku polskiego artysty Janusza Kapusty, architekta z Toronto Voytka Gorczynskiego i architekta z Polski Andrzeja Pawlikowskiego. Opis projektu zaczyna się cytatem z wiersza Wisławy Szymborskiej: „Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią im się płaci”. Autorzy proponowaną konstrukcją chcą upamiętnić 100 mln ofiar komunizmu z ponad 40 krajów. Polski projekt, którego najwyższa część miała wynieść ponad 14 metrów, miał zajmować 60 proc. niezabudowanego obecnie terenu nieopodal parlamentu.
Ostatecznie czwartkowa decyzja NCC uwzględniła w niewielkim stopniu zarzuty przeciwników. Komisja uznała, że pomnik powinien zająć niecałe 40 proc. przeznaczonego terenu, a najwyższy punkt powinien mieć 8 metrów. Zmienione ma być oświetlenie na mniej rażące, ma też zniknąć rzeźba zamordowanego człowieka.
Miejsce wybrane przez rząd federalny mieści się przy Wellington Street, w pobliżu budynku Sądu Najwyższego Kanady. Nieco na wschód od planowanego pomnika znajdują się budynki parlamentu. Naprzeciwko budynków parlamentu federalnego, po drugiej stronie Wellington Street, znajduje się pomnik ku czci ofiar obu wojen światowych, National War Memorial.
Nikt nie kwestionuje zasadności budowy pomnika ofiar komunizmu, bowiem 8 mln Kanadyjczyków ma swoje korzenie w krajach, które doświadczyły tej odmiany totalitaryzmu. Jednak ostre kontrowersje budzi lokalizacja i całkowity brak konsultacji rządu federalnego z zainteresowanymi społecznościami. Przeciwnicy miejsca wybranego przez rząd proponują przesunięcie pomnika nieco na zachód, do Garden of the Provinces and Territories (Ogrodu Prowincji i Terytoriów), parku znanego m.in. z corocznego festiwalu tulipanów.
Lokalizacji pomnika forsowanej przez rząd federalny sprzeciwili się architekci, miasto Ottawa, opozycyjni parlamentarzyści oraz - ku zaskoczeniu wielu - kombatanci.
Pobliski National War Memorial, którego warszawskim odpowiednikiem byłby Grób Nieznanego Żołnierza, to miejsce wyjątkowo ważne dla kanadyjskiej historii. Udział w wojnach kształtował kanadyjską tożsamość – łącznie w pierwszej i drugiej wojnie światowej wzięło udział ponad 1,7 mln Kanadyjczyków, a zginęło ponad 100 tys. Wiersz z 1915 roku „In Flanders Fields” Johna McCrae („Na polach Flandrii”, który najłatwiej porównać do „Czerwonych maków na Monte Cassino”) ma rangę narodowego symbolu. Weterani po prostu nie chcą wielkiego pomnika w pobliżu War Memorial.
Z dokumentów udostępnionych we wtorek przez Paula Dewara, parlamentarzystę z opozycyjnej partii Nowych Demokratów, wynika też, że rząd federalny za wszelką cenę parł do budowy pomnika. Decyzje podejmowano w tajemnicy, a jedyne konsultacje prowadzono między ministrami oraz organizacją Tribute to Liberty. Dodatkowo na dzień przed czwartkowym głosowaniem w NCC nagle zmienił się zarząd spółki.
W sumie po obradach NCC nie wiadomo nawet, czy w Ottawie pomnik polskiego autorstwa w ogóle powstanie. Jak podawały media, ostateczny kształt monumentu nie ma jeszcze akceptacji NCC.
>>>
Szkoda ze takie problemy z oczywista sprawa.
Rosja: nowy gmach Muzeum Gułagu otwarty w Dniu Pamięci Ofiar Represji
Rosja: nowy gmach Muzeum Gułagu otwarty w Dniu Pamięci Ofiar Represji - Thinkstock
W Dniu Pamięci Ofiar Represji Politycznych, obchodzonym w Rosji 30 października, otworzono dziś w Moskwie w nowym, znacznie większym budynku Muzeum Historii Gułagu. W rosyjskiej stolicy i innych wielkich miastach odbyły się uroczystości religijne.
Muzeum Historii Gułagu mieści się teraz przy 1. Samotiocznym Pierieułku. Dzięki powierzchni ok. 3 tys. metrów kw. udało się po raz pierwszy, jak odnotowuje Radio Swoboda, rozmieścić stałą ekspozycję złożoną z kilku wystaw.
REKLAMA
Jednym z elementów ekspozycji są drzwi przywiezione z więzień na terenie całego kraju; połączono je w konstrukcję przypominającą najmniejszą celę więzienną w petersburskim więzieniu Kriesty - relacjonuje radio. Osobna wystawa opowiada o gułagu jako o "kompleksie łagrowo-przemysłowym, zorganizowanym mechanizmie przetwarzania ludzi w mięso industrialne" - mówi radiu Jegor Łariczew z władz muzeum.
Na wystawie zgromadzono też przedmioty z łagrów, rzeczy osobiste więźniów, dokumenty, fotografie, relacje świadków. W otwarciu nowego obiektu udział wzięli przedstawiciele ambasady RP w Moskwie.
Jednym z przedsięwzięć muzeum jest rozstrzygnięty pod koniec września konkurs na projekt pomnika ofiar represji politycznych, który ma stanąć w Moskwie jesienią 2016 roku. Wybrano projekt "Ściana płaczu" rzeźbiarza Gieorgija Frangulana.
Dziś w ramach obchodów Dnia Pamięci Ofiar Represji Politycznych w jednej z moskiewskich szkół okolicznościową lekcję poprowadził przewodniczący Rady ds. rozwoju społeczeństwa obywatelskiego przy prezydencie Rosji Michaił Fiedotow. Jednak - jak zaznacza agencja AFP - dzień pamięci, ustanowiony oficjalnie w 1990 roku, został pominięty przez najwyższe władze i telewizję państwową. W oficjalnych obchodach udział prezydenta Władimira Putina nie jest planowany - informował rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow.
Hołd ofiarom stalinowskiego terroru oddała delegacja ambasady RP, składając kwiaty i zapalając znicze przed Krzyżem Sołowieckim na dawnym poligonie NKWD w Butowie pod Moskwą. Było to główne miejsce kaźni ofiar wielkich stalinowskich czystek z lat 1937-38. Od sierpnia 1937 roku do października 1938 roku rozstrzelano tam 20 760 ludzi, w tym około 1000 Polaków.
Wykonany z cedru krzyż stanął tam w 2007 roku. Jest wysoki na 12,5 metra i szeroki na 7,6 metra. Do stolicy przywieziono go także z Wysp Sołowieckich. Dostarczono go drogą wodną, przez Kanał Białomorski, jezioro Onega, Wołgę i Kanał im. Moskwy, tj. przez system komunikacyjny wybudowany rękoma milionów więźniów stalinowskiego Gułagu.
Zreorganizowany w 1937 roku obóz pracy dla "wrogów ludu" na Wyspach Sołowieckich stał się jednym z najcięższych łagrów w ZSRR. Rosyjska Cerkiew Prawosławna nazywa sołowiecki klasztor i butowski poligon "rosyjskimi Golgotami".
Dzień Pamięci Ofiar Represji Politycznych obchodzony jest w Rosji od 1991 roku. W ZSRR dzień 30 października opozycja demokratyczna obchodziła jako Dzień Więźnia Politycznego - w 1974 roku ustanowili go sami więźniowie polityczni. Aż do rozpadu imperium radzieckiego organizowali oni w tym dniu strajki głodowe i inne akcje protestacyjne.
...
Rosja musi znalezc wlasny sposob opisu zaglady. Ani polski ani zydowski nie dadza sie skopiowac choc warto poznawac jak inni upamietniaja potwornosc.
W Moskwie otworzono Muzeum Historii Gułagu
W Dniu Pamięci Ofiar Represji Politycznych, obchodzonym w Rosji 30 października, otworzono w Moskwie w nowym, znacznie większym budynku Muzeum Historii Gułagu. W rosyjskiej stolicy i innych wielkich miastach odbyły się uroczystości religijne.
8Zobacz zdjęcia
Muzeum Historii Gułagu mieści się teraz przy 1. Samotiocznym Pierieułku. Dzięki powierzchni ok. 3 tys. metrów kw. udało się po raz pierwszy, jak odnotowuje Radio Swoboda, rozmieścić stałą ekspozycję złożoną z kilku wystaw.
- Jednym z elementów ekspozycji są drzwi przywiezione z więzień na terenie całego kraju. Połączono je w konstrukcję przypominającą najmniejszą celę więzienną w petersburskim więzieniu Kriesty - relacjonuje radio.
- Osobna wystawa opowiada o gułagu jako o "kompleksie łagrowo-przemysłowym, zorganizowanym mechanizmie przetwarzania ludzi w mięso industrialne - mówi radiu Jegor Łariczew z władz muzeum.
Na wystawie zgromadzono też przedmioty z łagrów, rzeczy osobiste więźniów, dokumenty, fotografie, relacje świadków. W otwarciu nowego obiektu udział wzięli przedstawiciele ambasady RP w Moskwie.
Jednym z przedsięwzięć muzeum jest rozstrzygnięty pod koniec września konkurs na projekt pomnika ofiar represji politycznych, który ma stanąć w Moskwie jesienią 2016 roku. Wybrano projekt "Ściana płaczu" rzeźbiarza Gieorgija Frangulana.
W ramach obchodów Dnia Pamięci Ofiar Represji Politycznych w jednej z moskiewskich szkół okolicznościową lekcję poprowadził przewodniczący Rady ds. rozwoju społeczeństwa obywatelskiego przy prezydencie Rosji Michaił Fiedotow.
Jednak - jak zaznacza agencja AFP - dzień pamięci, ustanowiony oficjalnie w 1990 roku, został pominięty przez najwyższe władze i telewizję państwową. W oficjalnych obchodach udział prezydenta Władimira Putina nie jest planowany - informował rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow.
Hołd ofiarom stalinowskiego terroru oddała delegacja ambasady RP, składając kwiaty i zapalając znicze przed Krzyżem Sołowieckim na dawnym poligonie NKWD w Butowie pod Moskwą. Było to główne miejsce kaźni ofiar wielkich stalinowskich czystek z lat 1937-38. Od sierpnia 1937 roku do października 1938 roku rozstrzelano tam 20 760 ludzi, w tym około 1000 Polaków.
Wykonany z cedru krzyż stanął tam w 2007 roku. Jest wysoki na 12,5 metra i szeroki na 7,6 metra. Do stolicy przywieziono go także z Wysp Sołowieckich. Dostarczono go drogą wodną, przez Kanał Białomorski, jezioro Onega, Wołgę i Kanał im. Moskwy, tj. przez system komunikacyjny wybudowany rękoma milionów więźniów stalinowskiego Gułagu.
Zreorganizowany w 1937 roku obóz pracy dla "wrogów ludu" na Wyspach Sołowieckich stał się jednym z najcięższych łagrów w ZSRR. Rosyjska Cerkiew Prawosławna nazywa sołowiecki klasztor i butowski poligon "rosyjskimi Golgotami".
Dzień Pamięci Ofiar Represji Politycznych obchodzony jest w Rosji od 1991 roku. W ZSRR dzień 30 października opozycja demokratyczna obchodziła jako Dzień Więźnia Politycznego - w 1974 roku ustanowili go sami więźniowie polityczni. Aż do rozpadu imperium radzieckiego organizowali oni w tym dniu strajki głodowe i inne akcje protestacyjne.
...
Daleko jeszcze do zrozumienia Rosjanom wagi tego wydarzenia. Ale my rozumiemy.
Skazani na "czechosłowacki gułag"
Zdenek Mandrholec i Jarosław Cibulka krótko po wojnie jako robotnicy przymusowi wydobywali uran dla sowieckiego przemysłu jądrowego. Teraz powracają do głębokiego na 300 metrów wyrobiska skalnego. Wracają traumatyczne wspomnienia.
- Zabrano mi najpiękniejsze lata mojego życia. Jestem bardzo smutny, gdy myślę o tych czasach. Ciesze się, że przeżyłem i mogłem dożyć podeszłego wieku. Mogę opowiedzieć innym o tym, czego doświadczyłem. Młode pokolenie musi wiedzieć o tym, co się wtedy działo -mówi Zdenek Mandrholec.
...
Sowiecki horror.